Выбрать главу

End of file.

Wstał, podszedł do barku, wychylił szklaneczkę Wędrowniczka, wyjrzał na chmurne Necropolis i wychylił drugą. Wrzesień, Grudzień. We łbie miał rozpędzoną galaktykę strachu, ognie przerażenia. Nawet jeśli prawda -nawet jeśli… to co? Zerknął na tykający żółtymi kośćmi zegar. Trzeba jechać do Bunkra. Grudzień, taaa. Krasnow? Kleist? Vassone? Schatzu? Moore? Oiol? Stimmel? Kto wie, a kto nie? Gdyby miał obstawiać, postawiłby, że nikt z nich. Ktoś na Kapitelu, skoro doszło do uszu Tito -ale też nie na pewno. Być może w ogóle nikt. Być może tylko w mojej głowie… Jądro galaktyki lęku. Chigueza?

tylko

Czy dlatego właśnie przyszła na lotnisko? Że Bronstein wiedział? Rany boskie, może jego faktycznie ubili. Kwazary paniki. Trzecią szklaneczkę. Co robić? Nic nie robić, to oczywiste.

Co robić? Podpuścić Kleist. Sprawdzić Chiguezę. Jak się zwał ten sneaker? Skrytojebca?

Opamiętaj się, Hunt. Nic, nic nie robić: to jest jedyna właściwa strategia! Już zapomniałeś tę lekcję, która kosztowała cię Wygnanie?

Wyszedł na balkon. Cuchnęło otwartym grobem. Grudzień – kiedy? Patrzył na to miasto i budził się w nim histeryczny chichot. Widział je teraz już nie jako zbiorowisko budowli, nawet nie jako sumę stłoczonych w nich ludzi – lecz swoistą kulturę ich umysłów, podbuzowaną na stałym ogniu, rozplenioną wszerz i wzwyż…

Nefeleńczycy, nefeleńskie neuromonady, kosmiczny pająk myślni. Nicholas zatrzymał na moment spojrzenie na swej dłoni opartej o poręcz balustrady. Skóra, mięśnie, krew, kości, ścięgna. Poruszam; czuję. Jestem człowiekiem, jestem człowiekiem. Mój Boże, Schatzu, czym ty mnie zaraziłeś…

Zamknął i otworzył oczy. Jeszcze jest to królestwo materii, jeszcze kamień i ciało i wiatr i kolory przedmiotów. Cisnął szklanką o podłogę. Rozbiła się – to było prawdziwe szkło.

Spokojnie, spokojnie. Skrytojebca. Ponieważ Nicholas przekopiował był do wszczepki zawartość pamięci ledpada, teraz przewertował szybko żółte pergaminy zmurszałej księgi i odnalazł adres sneakera. Skrytojebca nigdy i z nikim nie rozmawiał o tego typu interesach przez telefon, ze swymi osobistymi klientami w ogóle nie kontaktował się. za pośrednictwem Sieci i niezmiernie rzadko wychodził z domu. Kilka miesięcy temu Hunt wynajął go, żeby znalazł coś na Fortzhausera, Anzelm mu go polecił. (Co prawda sneaker w końcu nie znalazł nic prócz młodzieńczej bójki barowej). Teraz wynajmie go po raz drugi. Tak. Skrytojebca, potem Kleist, potem – być może – Tito. Jak nie Grzyb – to Grudzień; któryś szantaż zadziała. Va banque.

Postanowił. Nie miał już zatem odwrotu. (Teoretycznie każde postanowienie mógł złamać – lecz wiedział, że tego nie zrobi). Dobrze, dobrze, dobrze. Oddychał szybko. Energia płynęła pulsującymi żyłami wraz z gorącą krwią. Gdyby teraz uderzył zaciśniętą pięścią, roztrzaskałby poręcz balustrady na drobne kawałki. To właśnie czują samobójcy spadając ostatnie dziesięć metrów, pomyślał. Bo też moja decyzja podobnie straceńcza. Nigdy nie przejawiałem inklinacji do taniego ryzykanctwa, nie uzależniłem się od adrenaliny. A jednak. Nawet największy tchórz – ma przynajmniej jeden taki błysk-moment, gdy po prostu rzuca o swoje życie monetą. Ileż w końcu razy można się cofać z ostatniego stopnia? Kiedyś wreszcie przeważa nastrój chwili i sprzedajemy czterdzieści lat przyszłych za kilka najbliższych minut. Jest to gra o tożsamość, w zależności bowiem od wyniku rzutu redefiniujemy siebie samego. Czego chcę, na co liczę? Na władzę? Powrót do raju? Dogmat: każdy człowiek pożąda szczęścia; nie każdy dąży, ale każdy pożąda. Moje szczęście… No nie wiem, nie wiem, nie wiem. Więc chyba rzeczywiście: fizjologia ryzyka, ekstaza hazardzisty. Wynajmę Skrytojebcę i… Czy się cofnę? Będę miał jeszcze wiele okazji, tu trzeba długoterminowej determinacji na drodze do celu – a jakiż ten cel? Spojrzał na własne zaciśnięte dłonie. Niczego w życiu nie osiągnąłem, tak mówią ze łzą w oku na ostatnich spowiedziach potężni mafiosi, tak szepczą umierający multimiliarderzy. Bo też w obliczu absolutu żadne osiągnięcie doczesne tak naprawdę się nie liczy. „Niczego w życiu nie osiągnąłem": i wówczas strzelają na siatkówce poklatki wspomnień szans zaprzepaszczonych, okazji zaniechanych, czynów przed dokonaniem porzuconych, myśli nigdy do końca nie zrodzonych… Tchk! tchk! tchk! Wyświetlenia drzwi wpółotwartych, których progu nie miałem odwagi przekroczyć. Oślepiają przez łzy. Zaglądałem w te korytarze, lecz nie wszedłem. I teraz – ja leżący na łożu śmierci – żałuję. Ja leżący na łożu śmierci wszedłbym-„Człowiek, który potrafi się identyfikować ze sobą samym z przeszłości i przyszłości, osiąga jedyne dostępne śmiertelnikowi: świętość i spokój ducha". Kto to powiedział?

Nie pamiętam. Moje sumienie zawsze było po prostu pamięcią o przyszłym Nicholasie Huncie. Jeśli powstrzymałem się od jakiegoś uczynku, o którym wiedziałem, że jest zły, lecz przyniósłby mi korzyści – to nie dlatego, że tak silną mam wolę, że tak przyzwoity ze mnie człowiek, albo tak wielka we mnie bojaźń Boża, jeno z tej absolutnej pewności, iż w przyszłości, za godzinę, za dzień, za rok, zapłacę za ów czyn nieporównywalnie większą cenę nerwów, strachu, goryczy, wstydu. Tak zatem powstrzymuję się w imię większej wygody życia, które przede mną. I jeśli teraz nie zaniecham dociekań (a wiem, że nie uczynię tego, nie zboczę z drogi), to też w imię przyszłego Nicholasa. Bo mam tę pewność, że nigdy-nigdy-nigdy, aż do śmierci, nie darowałbym sobie tego zaniechania i w końcu przeobraziłbym się w człowieka, którego jedyną racją bytu jest cyniczna duma z rozmiarów własnej degrengolady. Przypomniał sobie o dziennikarzach i wycofał się do wnętrza mieszkania, szkło zaskrzypiało pod podeszwą. Wczoraj miał od nich kilkadziesiąt telefonów, Lucjusz zgrabnie wszystkich spławił. Dzwonili też z A amp;S, żeby nosa nie wystawiał z apartamentu. Więc nie wystawiał. Przeglądał, na ledtapecie, a potem już przez wszczepkę, doniesienia na temat samobójstwa lobbystycznego prawnika w Watergate. Media nisko zindeksowały informację, nie było jej w domyślnych ustawieniach. Kilkoro starych znajomych Nicholasa zadzwoniło o tym poplotkować, nazwisko Hunta wypłynęło tam u nich w gorzkich oparach skandalu; no, ale oni nie z newsreaderów się dowiedzieli. Wczoraj i dzisiaj dzwonił także Fortzhauser z pretensjami, że Vassone gdzieś wyjechała, nie zostawiła namiarów i wyłączyła swój telefon. Zgodnie z regulaminem pułkownik powinien ogłosić alarm i posłać jej tropem FBI. Hunt kazał mu się na razie powstrzymać. Miał niemal całkowitą pewność, że to nie żaden spisek obcego wywiadu, lecz po prostu kolejne przesilenie tożsamości Mariny: czy przykryła się Tuluzą 10, czy nie, ciało poszczutej monady na dobre weszło do jej umysłu.

Bunkier, Skrytojebca – powtarzał sobie, przebierając się w reprezentacyjne ciuchy.

A mało brakowało, by złamał się jeszcze przed wyjściem z mieszkania. Odruchowo zadzwonił bowiem do psychoanalityka on-line, a menadżer wszczepki miał w defaultach adres jego medykatora i momentalnie zwizualizował z połączenia starego fenosemitę z freudowską brodą.

– Słucham pana – rzekł ów archetypiczny mędrzec zasiadłszy w fotelu w rogu salonu.

– Zamierzam popełnić wielkie głupstwo – westchnął Hunt, prostując sobie przed lustrem halsztuk. Zawsze przywiązywał wielką wagę do ubioru, tym bardziej dzisiaj nie chciał się pozbawiać przewagi pierwszego wrażenia. Czy błękitne tabi pasują do garnituru od Sweeda? Czy powinien wziąć laseczkę ze srebrną główką? Mankiety jakie: koronkowe czy gładkie?

– Skoro wie pan, że to głupstwo, czemu zatem…?

– Pojęcia nie mam. Z frustracji chyba.

– Co pana tak frustruje?

– Wszystko idzie obok mnie. Nawet moje decyzje nie są przecież moje. Chciałbym móc sprzeciwić się żywiołowi, wpłynąć na kierunek choć w najmniejszym stopniu… Ja wiem, że to niemożliwe, że w najlepszym razie sam kark sobie złamię. Że nic zupełnie na tym nie zyskam. No, może jednak. Mimo wszystko ryzyko jest nieporównywalne z ewentualnymi korzyściami. Ale… szlag mnie trafia, kiedy pomyślę…

– Co?

– Nic – mruknął Nicholas, skończywszy pospieszny makijaż.

– Zawsze pan to w ten sposób odbierał? Czy też jakieś niedawne wydarzenie spowodowało zmianę pańskiego nastawienia?

Hunt milczał przez chwilę, po czym rozłączył się. Brodaty analityk rozpadł się do kupki kości i zmurszałych tkanin. Przybiegło pięć diabełków i wymiotły je za balkon.

Nicholas nie miał nawet pewności, czy był to ekspercki talkbot (najłatwiej sturingować psychoanalityka), czy też nakładka MUI na jakiegoś dyżurnego terapeutę medykatora Jednakże ostatnie pytania tamtego odcisnęły mu się w umyśle silnym wzorcem, i wychodząc do windy dostał sję Hunt pod władzę potwornego podejrzenia: a co, jeśli to wszystko dlatego, że po prostu usiadła na mnie tak perfidnie wyprofilowana monada?

Co, jeśli ja nieświadomie stałem się ofiarą psychomemicznego Mad Drivera…?

Heurystyczne piękno podobnych teorii polega na ich fraktalowej strukturze: każde zaprzeczenie stanowi tu zarazem fundament dla nieskończonego szeregu dalszych podejrzeń.

Ponieważ nigdy nie będę w stanie stwierdzić, czy to prawda, czy nie – powiedział sobie Nicholas wchodząc do windy – muszę udawać, że wierzę w wersję prostszą.