Выбрать главу

– Zobacz na te przepływy…! – nadrealny Oiol wskazywał mu palcem o diabolicznie długim paznokciu płonące krzywe. Bajerancki software oślepiał filmową jaskrawością wizualizacji.

Hunt słuchał, kiwał głową, stosownie frasował się i zdumiewał. Starał się przetrwać to wszystko z jak najmniejszym uszczerbkiem dla swego zdrowia psychicznego. Odkąd sięgał pamięcią, dane mu było żyć albo właśnie w przededniu kryzysu, albo już w czasach postkryzysowych. Wszelkie przepowiednie, histerie i apele nieodmiennie okazywały się przesadzone – nie widział powodu, dla którego akurat to przesilenie miałoby się do tego stopnia różnić od dziesiątków przesileń, które dotąd przetrzymał. Przy okazji każdego mówiono: „potem już nic nie będzie takie samo". Faktycznie, nie było – bo nigdy żaden dzień nie jest taki, jak dzień go poprzedzający. Ale to, że świat się nieustannie zmienia, nie było dla Nicholasa Hunta żadnym powodem do nagłych lęków. Chętnie się zgodzi, że z taką postawą łatwo może zlekceważyć rzeczywiste niebezpieczeństwa – no, ale skąd niby ma wiedzieć, które to są? Statystyka zachęca do przeciwnego podejścia. Specjaliści kraczą przecie za każdym razem (teraz Kleist, przedtem byli inni, tak samo przekonujący, albo i bardziej), a on, samemu nie będąc specjalistą -jakże mógłby dokonać słusznego osądu? Oni kraczą, świat idzie naprzód, trzeba jakoś zachować zdrowy rozsądek.

W Centrali z miejsca wpadł na czterech agentów FBI, którzy mieli się tu zająć „analizą kontrwywiadowczą". To było właśnie owo „zewnętrzne śledztwo". Moore przydzielił im już pokoje (kończyła się nie wykorzystana przestrzeń na podpiętrze), a Hunt bez słowa podsygnował ich wydziały. Zajrzał potem do nich powtórnie. Obżerali się właśnie chińszczyzną w towarzystwie McFly'a. Chciał wybadać kierunki ich dochodzenia, ale jeden przez drugiego, z pełnymi ustami i przy bardzo szczerej mimice, jęli go zapewniać, że nic jeszcze nie wiedzą, że dopiero muszą się zapoznać z materiałami, że w ogóle długo to potrwa, że będą go na bieżąco informować, et cetera. Mało brakowało, a uwierzyłby im.

Kilkakrotnie w ciągu całego dnia dzwoniono do Hunta z nowojorskiej filii A amp;S Justice Incorporated. Prawnicy jurydykatora mimo wszystko nie zdołali wyłączyć Nicholasa ze sprawy Bronsteina, prokurator dążył do przesłuchania Hunta, a ludzie A amp;S radzili zgodzić się przynajmniej na kontrolowaną sesję, pojutrze, w Nowym Jorku, w biurach korporacji jurydycznej lub w klasztorze na Hetter, jeśliby zaakceptowano arbitraż. Nicholas za wszelkę cenę chciał zamknąć sprawę. Gdyby, nie daj Boże, coś poszło źle, Langolian mógłby bez wielkiego wysiłku utopić go w tym gównie: ani by się Hunt obejrzał, a we wszystkich sieciach obwieszczono by go – w subtelnych, a niekaralnych insynuacjach – mordercą Bronsteina.

Przypomniał sobie o tajemniczej przesyłce. Najpierw wstąpił do Moore'a i dał mu ten szary sześcian, sznurek i rękawiczkę, niech zbadają, co to właściwie jest. Kto inny na takie dictum pewnie wytrzeszczyłby oczy, ale Moore tylko podrapał się po nosie i mruknął, że prywatne prośby Nicholasa zawsze owocują ciekawymi odkryciami. To przypomniało Huntowi o projekcie Schatzu. Zaszedł tam nawet, ale zaraz uciekł z tego gniazda szaleńców: egzornemetycy kłócili się o pozaziemskie pochodzenie poszczególnych elementów nowoczesnych tańców.

Raz po raz wzywano Nicholasa do centrum monitoringu Wojen. Nie chciało mu się już ruszać z gabinetu, więc tylko podłączył się do maszyn centrum. Strupieszały kapitan EDC tłumaczył Huntowi z wnętrza ciemnego zwierciadła ogrom poszczególnych katastrof. W każdym razi próbował tłumaczyć, bo Nicholas odniósł tylko wrażenie iż oficer Korpusu wylicza mu bezczelnie kolejne obszary swej ignorancji. Tyle z tego zapamiętał, że niepojęty spisek detalicznych graczy rozszerzył się na całą Azje a wielkie przemieszczenia kapitału wskazały – oprócz Kompanii Hongkongi]skiej – inne potencjalne mocarstwa monadalne: Transwaal, Zakaukaską, Izrael. Wszyscy ponadto oczekiwali kontruderzeń programów defensorskich pochłanianych państw/korporacji, każdego o sile co najmniej równej sile niedawnego ataku zboczonego programu EDC. Rychło skumuluje się to na giełdach światowych i wtedy dla ubezpieczenia nie wystarczą największe nawet rezerwy finansowe. Tymczasem niemal wszystkie wskaźniki skorelowane z amerykańską gospodarką szły w dół, może nie alarmująco szybko, ale za to wytrwale. Był to poniedziałek ewidentnej bessy. Hunt wyobrażał sobie, co dzieje się w OVR czarnych kryształów Oiola.

Z tym większą uwagą przystąpił do przekładania protokołów pokonferencyjnych na język biurokratycznych dyrektyw. Zgodnie z przewidywaniami Nicholasa było tego kilkadziesiąt terabajtów, same wnioski zamykające obrady każdej z grup w sumie zajmowały sześć mega nie sformatowanego druku. I – także zgodnie z jego przewidywaniami – proponowały tyle wzajem sprzecznych strategii, że Hunt mógł być spokojny o uzasadnienia wszelkich swoich decyzji, przeszłych i przyszłych.

Przekopiował całość danych do swej wszczepki i dalej pracował w półzaślepie A-V. Natknąwszy się w jednym z nagrań na przemawiającego Krasnowa, przypomniał sobie o Anzelmie i pogonił Lucyfera. Niestety: telefon Preslawnego wciąż nie dawał sygnału zwrotnego. Zirytowany, zadzwonił bezpośrednio do szefa personelu Hacjendy.

– Jeszcze nie wrócił – odparł tamten.

– Wyjechał? Kiedy i dokąd?

– Do miasta chyba, no bo gdzie indziej mógłby pojechać? Wczoraj wieczorem. Tak. Ciemno już było. Widocznie zabalował.

– Telefon mu nie odpowiada. -Sugeruje pan, żeby posłać kogoś za nim? Sam pan najlepiej wie, jakie tam macie procedury, Proszę tylko pingnąć do mnie, gdy coś się pokaże. – „Coś", hę? Okay proszę bardzo, pół godziny później zadzwonił do Hunta Fortzhauser, z kolejnymi narzekaniami na Vassone: że niby zamęczają go z „Curtwaitera", bo pani doktor znowu nie raczyła się pokazać, telefon sobie wyłączyła i buja gdzieś w obłokach. Ta nagła plaga detelefonizacji poruszyła w Nicholasie złe skojarzenia. Swoją drogą – Vassone rzeczywiście głupio prowokowała podejrzenia.

Następne pół godziny – i diabeł przypomniał mu o spotkaniu ze Skrytojebcą. Już czas, już czas. Hunt zjeżdżał do garaży razem z McFly'em i jednym z agentów specjalnych, tamci dwaj opowiadali sobie makabryczne dowcipy rodem z kostnicy, dla Nicholasa jakoś zupełnie nieśmieszne. Do domu sneakera jechał znacznie dłużej niż wczoraj: strefy podmiejskie wyjątkowo się pokorkowały, programy pilotujące samochodów nie mogły sobie poradzić. Przyczynę jednego z zastojów zobaczył na własne oczy: na wstędze niżej kilkoro pasażerów wysiadło z wozów i zaczęli się szarpać, kopać, okładać pięściami, na oczach Nicholasa Przyłączali się kolejni. Helikoptery drogówki i jurydykatorów krążyły ponad, w Necropolis podobne włochatym ważkom.

Tym razem. Hedge poprosił Hunta do środka i na dół, do piwnicy swej willi, tam mieściła się izolatka sneakera.

Byt to mały pokój urządzony w karykaturze orientalnego stylu: jaskrawe dywany, stosy poduch, żadnych krzeseł, w ogóle brak mebli. Miodowej barwy światło biło z ustawionych w czterech rogach pomieszczenia blaszanych lamp.

Gdjzieś też płonęło kadzidło, w każdym razie Nicholas wyczuł taki zapach. Hedge wskazał mu jedno z gniazd poduszek, sam ułożył się wygodnie na boku przy drzwiach.

Tym razem był w wielkim czerwonym szlafroku – tylko fezu mu na głowie brakowało dla dopełnienia obrazu dobrotliwego paszy przystępującego właśnie do targów z niewiernyrn.

Od momentu zatrzaśnięcia drzwi izolacja była zupełna. Hunt przekonał się o tym po pięciu bezskutecznych próbach połączenia się wszczepki z lokalnymi gwiazdami Prawdopodobnie klatka Faradaya.

Skrytojebca sięgnął za pazuchę i wyciągnął spod fałdów czerwieni wijącą się szaleńczo kobrę.

– Taki mój mały programik – pogłaskał ją po kapturze. – Opuść tarcze, Nicholas, muszę się upewnić, że nie włączysz mi tu nagle skanu. – Bez uprzedzenia przeszedł na ty: już bardziej out of NEti, jak oni dwaj teraz, nie można być.

Nicholas skinął na Lucyfera.

– Dobra – mruknął na głos.

Sneaker rzucił w niego kobrą. Wąż skręcił się w locie, spadł Huntowi na pierś i dziabnął go przez ubranie. Nicholas z obrzydzeniem strzepnął go z siebie jednym uderzeniem. Gad szybko zniknął gdzieś między poduszkami.

– No? – mruknął zirytowany już lekko Hunt. – Więc? Skrytojebca wskazał kciukiem ścianę po lewej. Ściana była zaledowana: teraz wyświetlił się na niej obraz idącej długim, pustym korytarzem Chiguezy, twarzą ku karnerze.

– Chigueza, Maria Vonda. Urodzona w 1997 w Paryżu, Francja, matka Francuzka, ojciec Meks. Pretrevelyanistka. Prawnik. Od trzydziestego pierwszego pracuje w Sementicc, późniejszym filarze Grupy Langoliana. Od trzydziestego trzeciego zaczyna wchodzić w ich udziały Zakres obowiązków niejasny aż do pięćdziesiątego drugiego, kiedy to krótko pełni funkcję dyrektora inwestycyjnego. Ale zaraz schodzi w ogóle z listy płac. W następnych latach, po szeregu fuzji, wzmacnia swoją pozycję i zwiększa udziały. Jednak o konkretne dane coraz trudniej. W momencie powstania Langolian Group schodzi z całości swoich akcji i od tej pory brak jakichkolwiek oficjalnych powiązań. Opodatkowuje się w Indyjskiej Buforowej, nie sposób ocenić faktycznej wielkości jej dochodów i majątku. Prześledziłem ścieżki co większych pakietów akcji Grupy i na podstawie tych danych oraz mojego zawodowego doświadczenia zaryzykowałbym zakład, że Chigueza kontroluje od dwudziestu do czterdziestu pięciu procent udziałów. Może nawet więcej. To trudno ocenić, ponieważ wirtualni właściciele dobierani byli najwyraźniej za pośrednictwem firm toserskich.