Выбрать главу

– To niedobrze – pani Qurant kręciła głową. – W ten sposób podwyższasz swój próg estetycznej tolerancji dla zła.

Spojrzał zdumiony.

Żartujesz. – Ale czuł, że nie żartuje. Nie rozumiesz? – nacisnęła. – To podlega tym samym prawom inżynierii memetycznej co reklamy, polityka, marketing czy mody artystyczne. Akceptując estetykę zła, czynisz pierwszy krok do akceptacji zła jako takiego. Obrazy. Słowa. Melodie. Kształty. Jak to się stało, że wybrałeś taką właśnie wizualizację? Skojarzenia nie biorą się z powietrza. To znaczy… Chciałam powiedzieć… -Teraz już się biorą, więc w końcu co za różnica? Zresztą mówię ci: to był przypadek.

– Taki przypadek, jaki kieruje ręką konsumenta w wyborze między produktem A i produktem B?

– Co jest? – zirytował się. – To moja wszczepka, mój shell, co cię to obchodzi?

Westchnęła. W pół ruchu powstrzymał swą rękę unoszącą się do gestu rezygnacji.

– Przedtem robiłam w memetyce, to mój konik.

– Przedtem? To jakaś fundamentalistyczna sekta, ta enklawa?

– Nie, nie, skąd.

– Naprawdę? Mhm, co my tu mamy w waszym statucie… – Lucyfer wydmuchiwał szybkimi seriami dymne litery. – Out of NEti, dożywotnie kontrakty małżeńskie, kary cielesne, liczne ingerencje w prywatność, zakaz przyłączy nerwowych, narkoprohibicja, długo by tak. Prawdę mówiąc to z kolei jest mój konik: sekty religijne i kulturowe.

– Nie jesteśmy żadną sektą.

– To trudno rozróżnić. Widzisz (nie żebym chciał cię obrazić), wiele jest takich ludzi, którzy rozpaczliwie potrzebują kodeksu zewnętrznego, jakiegokolwiek, im ostrzejszego, tym lepiej – ponieważ po prostu są za słabi, by samodzielnie sobie radzić. Świat, który daje im tyle wolności i zmusza do tylu wyborów, jest dla nich jak skomplikowany labirynt pokus, gubią się, idą od światła do światła, nie potrafią trzymać się dłużej żadnego kierunku. W głębi serca są przerażeni. Kupią mapę od każdego. Marzą o świecie jako o prostym korytarzu między dwoma wysokimi ścianami. Żadnych rozdroży. Ponieważ żyjemy w czasach absolutnej wolności wyboru, takich dzieci zagubionych w gęstym lesie jest mnóstwo. Ktokolwiek weźmie i poprowadzi je za rączkę i będzie często dawał klapsa, uczyni je szczęśliwymi.

– Dobre. Trochę z Wielkiego Inkwizytora, trochę z Sartre'a, ale dobre.

– Naprawdę nie chciałem cię obrazić.

– Nie obraziłeś. – (Ale czuł co innego). – Słyszę podobne rzeczy bez przerwy. Ten memotrend utrwalił się już przed laty: ucieczka od wolności i tak dalej. Widać połknąłeś to.

Kiedy przechodzili przez skrzyżowania, rozglądali się zachłannie w obie strony wzdłuż wąwozów. Widzieli światła widzieli reklamy, widzieli nawet cienie ruchu, na tym poziomie i wyżej, na pajęczynach estakad – ale nie widzieli ludzi. Szli właściwie w ciszy, bo zupełnie brakowało tego naturalnego dla miasta tła dźwiękowego. Noc, nie noc, powinni je słyszeć: przemielony w mechanicznych płucach szum i gwar. A przynajmniej jego echo. Tymczasem wciąż nie opuścili terenu starego centrum finansowego i słyszeli tylko własne kroki i wiatr.

Przygnębiony Hunt obejrzał się na Colleen, która wyraźnie zwolniła. Mrugała załzawionymi oczyma, oddychając głęboko. A, szlag by to wszystko, pomyślał Nicholas. Akurat uciekniemy gdziekolwiek tak na piechotę! Bez sensu. Prędzej czy później nas rozpoznają. Lepiej usiąść i poczekać na nieuniknione.

– Na drugą stronę! – wrzeszczał diabeł. – Przejdźcie przez ulicę!

Nicholas wzruszył ramionami, poprawił torbę, podszedł do Colleen i, ująwszy ją pod łokieć, przeprowadził na przeciwległy trotuar. Tu mu się wyrwała, przetarła oczy.

Wzdrygnął się.

– Co to było? – spytał, rozglądając się na wszystkie strony.

– Bóg jeden wie. Zdaje się, że jakaś ćpunka zamarzła tam którejś zimy.

Widział, że Marina i Julius również już przechodzili przez jezdnię. Vittorio obejrzał się i na chwilę zwolnił, ale szedł dalej.

– No, jak?

Dobrze już, dobrze, nie zatrzymujmy się. Lecz odtąd co chwila popatrywał na nią kątem oka, obserwując ją uważnie z dystansu trzech-czterech metrów, pod Grudniem zgoła obowiązkowego.

– Bywa gorzej – odpowiedziała na nie zadane pytanie.

– Niektórymi ulicami w ogóle nie da się przejść. Nie wiem, co się na nich działo. Strefy szaleństwa. Gwardia sukcesywnie je zagradza, ale przecież nie przesiedlą ludzi. To miasto; na przedmieściach bez wątpienia lepiej.

Jeśli jest wybór, bezpieczniej iść estakadami, deptakami powietrznymi.

– To mnie zastanawia… – zaczął powoli Nicholas, oglądając się na Quranta, który dyskutował o czymś zawzięcie z czarnowłosą Mariną.

– Co?

– Dlaczego w ogóle przyszliście po nas? Co to, Vittorio nie zna adresu?

– Kto?

– O, przepraszam. Ale powiedz: dlaczego?

Najwyraźniej zmieszała się. Zastanawiała się, co odrzec. W kilkanaście następnych kroków zbliżył się do niej na wyciągnięcie ręki.

– No! – obruszyła się, przechodząc dalej w lewo, ku betonowej ścianie opuszczonego biurowca.

Ale Nicholas już załapał.

To wasza prywatna umowa, co? Za plecami pozostałych. Chcecie nas przemycić, prawda?

– Oj, daj pan spokój, panie Hunt. Czyja się pytam, jakie zbrodnie pan naprawdę popełnił?

Cóż, jedną na pewno: zbrodnię odwagi.

Potem zaczęli spotykać ludzi. W miarę jak coraz głębiej wchodzili w prawdziwy Nowy Jork, budynkom wracało życie. To prawda, ulice były stosunkowo puste, widzieli więcej helikopterów i UCAV-ów niż samochodów – ale już chociażby po samych światłach w wysokich oknach mogli rozpoznać stopień zagęszczenia. Pierwszy posterunek Gwardii, jaki napotkali, składał się z dwóch kobiet w mundurach reprezentacyjnych. Stały przy zaparkowanym w poprzek jezdni KVAV-ie i patrzyły w niebo. Z niewidocznych gigantofonów grzmiał głos nawołujący do pozostania w mieszkaniach i nie tworzenia zbiegowisk. Zapewne tekst z komputera, moduły słowne jakoś nie pasowały do sytuacji. Przy chodnikach za skrzyżowaniami stały w równych szeregach puste samochody. Wrzeszczały na siebie ostrzegawczo, gdy przechadzali się po ich dachach przeróżni nawiedzeńcy, wymachując Bibliami, Koranami, T-shirtami z religijnymi nadrukami oraz hololatarkami załadowanymi ikonami Apokalipsy. Ci to już pewnie mieli głowy głęboko w myślni. Szaleńców widział coraz więcej -prorocy byli jeszcze jakoś ludzcy, ale ci śliniący się obłąkańcy o pustych spojrzeniach, co czołgają się po betonie, cwałują na czworakach, gryzą metal, kaleczą sobie samym j nawzajem ciała… to już bardziej zwierzęta, w każdym razie na poziomie myślni: kreatury pozaludzkie, zwierznice. Czyje w nich psychomemy – Nefeleńczyków czy na przykład mrówek? Przepuszczone przez mózg i sensorykę człowieka, skaszanione strukturami głębokimi, tak czy owak dają na wyjściu procedury bezcelowe. Zwierznice zjadają własne palce. Skaczą w powietrze i spadają na twarz, nie używając rąk. Albo właśnie używają rąk: wymachują nimi na wszystkie strony, jakby usiłując je oderwać przy pomocy siły odśrodkowej. Rozdzierają zębami ubrania, walą głowami o karoserie, defekują w biegu.

Wozy wrzeszczały, błyskały światłami, zapewne słały też ponaglające meldunki do swych jurydykatorów, ale jakoś nikt się tym nie interesował, śmigłowce korporacji nie pokazywały się. (Czy to nie właśnie wsparcia z powietrza wypatrywały tamte gwardzistki?) Hunt wyobrażał sobie, ile jurydykatorzy mają w te dni do roboty, ile wezwań, ile spraw. Inna rzecz, że sądy najpewniej w ogóle nie pracują – wątpił, czy dwadzieścia osób zebranych w jednym pomieszczeniu jest obecnie w stanie przeprowadzić do końca jakikolwiek proces logiczny, nawet jeśli wszyscy są pod Grzybem. A przecież większość tych wezwań należała bez wątpienia do kategorii przestępstw nie zagrożonych oskarżeniem publicznym i normalnie to ubezpieczyciel Prawny byłby w obowiązku wyłapać tych dewastatorów, szabrowników i chuliganów, rozbestwionych gangsterów ulicznych i agresywnych nawiedzeńców, postawić ich przed sądem, opłacić prokuratura lub wystawić swojego, no i przeprowadzić całe oskarżenie. Logo jurydykatorów przestanie spełniać swoją rolę, jeśli takie rzeczy będą uchodzić na sucho. W końcu po cóż innego płacą ludzie swym ubezpieczycielom tak wysokie i wciąż rosnące składtki? Bo składki rosną i będą rosnąć, w miarę jak Kongresowiowi przyjdzie rezygnować z obligatoryjności oskarżeń w sprawach coraz poważniejszych przestępstw. Personel i zasoby jurydykatorów nie były jednak obliczane na podobne klęski ogólnoświatowe. Policji zresztą też nie. Prócz tych dwóch gwardzistek, Nicholas nie zauwa-żył żadnych przedstawicieli sił porządkowych. Na pewno nie ma co liczyć na policję konną, ponoć uśpiono im wszystkie konie. Z mobilizacją Gwardii zapewne również były kłopoty – takie zgrupowania same z siebie stanowiły zagrożenie. Wojsko, nie wojsko, Grzyb, nie Grzyb, dla Tłumu to żadna różnica.

Wiedział, bo przekonał się na własnych myślach. Zbliżali się właśnie do przecznicy. Zza zakrętu wybiegali nierzeźbieni bezdomni w ciężkich łachmanach. Vittorio zatrzymał się i uniósł rękę. Więc pozostała czwórka stanęła również. Hunt, obracając się, pochwycił własne odbicie w witrynie księgarni. Światło padało z zewnątrz i sylwetka Nicholasa wypływała z pogrążonego w ciemności lokalu niczym trup spod czarnego lodu. Ciemny płaszcz czynił go mgielnym upiorem, tylko albinosko blada twarz odbijała się wyraźnie. Kosmetyki Vittoria zrobiły swoje: z urodzenia i projektu rzeźbiarzy fenokreol, przeobraził się Hunt w łysego wampira o domieszce mongolskiej krwi. Uśmiechnął się. Raaa! I te ząbki, mój Boże. Bez wąsów linia ust wydawała się sygnalizować raczej lenistwo i melancholię, aniżeli jowialne cwaniactwo. Hu-hu-hu! Co to jest? Czemu ja tu nie umieram ze strachu? Wszędzie pełno kamer, ta ulica znajduje się chyba nawet pod NEti, filtry policyjne w każdej chwili mogą mnie wyłapać, przyleci McFly z fedziami, rozstrzelają mnie na takie, o, strzępy – a ja tu konwersuję sobie z enklawistką, szczerzę się do szyby. W końcu chroni mnie ten Grzyb, czy nie? Na pewno o wiele mniej mnie ciśnie niż tamtych bez Tuluzy – ale czy o to właśnie chodziło? Potwór w szybie był coraz większy. Czy można spojrzeć sobie w oczy? Nie, co najwyżej w oko. Gdy mówią, że patrzą w oczy, w istocie wbijają wzrok gdzieś ponad nasadę nosa. Hunt spoglądał w lewe oko wampira. Nie mrugało. Osobliwie zachowywała się źrenica: to ogromniejąca, to zwijająca się jak soczewka do punktu jeszcze wyższej ciemności. Chłód na czole – ani się zorientował, gdy przytknął twarz do szyby. Teraz oko patrzyło na niego. Łup, łup, łup, słyszał każde najmniejsze drgnięcie gałki ocznej. Ciemność wszywała mu się pod