Gdyby tak teraz… Wsunął rękę w mrok, wymacał czaszkę upiora. Niżej. Kciukiem. Pfuch! Jedno oko, potem drugie. Teraz ciemność się obróciła. Oblała go formą, śliską, twardą, przymusiła do ruchu. Płaszcz transmitował jej fale. Po pierwsze, po drugie i po trzecie: śmiertelne przerażenie. potem: uciekać! Rzucił się w przód, rzucił się w tył, tamci napierali na niego, pchali, ciągnęli, musiał biec dokąd, byle dalej, zaszlachtowali mu rodzinę, okradli zabrali jedzenie, nogi połamali jak ucieknie skoro Boże jak boli czy to krew coś płynie wyrywają włosy gdzie palce zimno zimno wyjmijcie mnie z ale czemu kto nie nie opona po dłoni stare kości nie wytrzymają muszę urodzić to dziecko gonią mnie gonią nie mogę oddychać coś utknęło w gardle woda lód och nie podepczcie mnie ja też ja też chcę się wydostać zabierzcie mnie z tego wraku ogień ogień uciekać połamane nogi jak może chociaż dwa dni nic nie jadłem pan pani nie bij ratunku puść proszę tatusiu ja już będę grzeczny puść mnie to boli auu ja już nie będę, puść, proooszę, przecież mogę iść o własnych siłach, no co, puścisz mnie wreszcie, do cholery, głuchy jesteś czy co, puszczaj mnie, Vittorio, ty sukinsynu, czy ja jestem z żelaza, puśćżesz, kurwa, bo naprawdę bark mi wyrwiesz ze stawu!
– Zostańcie tu. Nie schodźcie. A jeszcze lepiej: schowajcie się tam za reklamę, zejdziecie z wizji.
– Gdzieżeś podział moją torbę?
– Co?
Nie masz torby. Zgubiłeś ją. Mogę się z nią pożegnać, rozdeptali wszystko na miazgę.
– Kto? -Chodź, chodź.
Niżej, ulicą, przewalał się Tłum. Nicholas wciąż był mocno skołowany i kiedy wyjrzał przez balustradę, widok otworzył nie do końca jeszcze zasklepione kanały skojarzeniowe. Zadrżał, skulił się. Uciekać! Muskały go delikatnie, niczym płomienie wysokiego ognia, jęzory psychomemiczne gęstej wydzieliny Tłumu. Gonią! Ranią! Boli! Tam bezpieczniej! Uciekać!
Znowu go szarpnęła. Nie opierał się; nie był w stanie do końca zdecydować się na żaden ruch, impulsy znowu przychodziły z zewnątrz. Szedł prawie bezwolnie. Z estakady piątej kondygnacji, na którą zaciągnął go Cień, pani Qurant poprowadziła Hunta do publicznych wind. Wjechali do dwóch trzecich wysokości kanionu i wyszli na taras nieczynnej kafejki. Tu zamontowano rzutniki wielkiej reklamy którejś z korporacji narkotykowych. Usiedli pod ścianą.
Taras był niewielki, jakieś cztery na siedem jardów w kącie, pod zawiniętą siatką asekuracyjną, leżały składane krzesła, pod ich stos podwiało małą hałdę śmieci. Wejść tu można było tylko prostą kładką od wind/schodów, holoreklama zamykała przestrzeń z dwóch stron, blask bił w oczy. Tuż za tarasem, gdzie trzy-cztery jardy wyżej biegła ukośnie kolejna estakada, pęczniał olbrzymi pająkowaty cień od jej wsporników i zaczepów mononici, na których była zawieszona.
Tłum płynął dnem kanionu, gniewny wylew wulkaniczny, widać było tylko głowy i ramiona, bestia nie miała końca, ciągnęła się i ciągnęła, krzyki buchały pod ciemne niebo. Krzyczeli biegnący, krzyczały samochody, krzyczały automaty porządkowe, i nawet wyglądający z okien swych mieszkań nowojorczycy Do tego dochodził warkot UCAV-ów, śmigłowców sieci informacyjnych i załogowych helikopterów wojska, policji oraz FBI. Kręciło się tu także parę maszyn jurydykatorów, zapewne niektórzy pochłonięci przez potop mimo wszystko zdążyli wcześniej wysłać sygnał alarmowy. Ktoś próbował z tych helikopterów przemówić do biegnących, lecz słowa wystrzeliwane przez głośniki ginęły w hałasie niemal całkowicie.
Hunt na te wysiłki mówcy uśmiechnął się szyderczo pod nosem. Wot, psychologia tłumu…! Ćwiczenia połów z Le Bona.
Niemniej widok mroził krew z żyłach.
– Matko Boska… Drgnęła.
– Co?
– Co: co?
– Po jakiemu to było?
– Co? Nie wiem. To, co powiedziałeś.
– Co ja powiedziałem?
– No właśnie się pytam.
– O czym ty mówisz?
Patrzyli z góry na tę inwazję mrówek. Co jakiś czas przebijały się ostre krzyki konających, tych zadeptywanych. Istny maraton, Hunt obliczał liczbę porwanych przez Tłum na kilkanaście tysięcy. Przewalało się to ulicznym kanionem jak rozgotowane błoto, w lekkim przymrużeniu oczu łatwo było uwierzyć, iż w istocie to dziki żywioł tam pędzi – albo jeszcze lepiej: kożuch jakiś organiczny faluje nad jezdnią i chodnikami.
Noc, ale z oświetleniem ulicznym, wszystkimi reklamami, ze sterowcami, z porażającymi reflektorami maszyn sił porządkowych… jaśniej tam było niż w południe na Liano Estacado.
Hunt otrząsnął się i przyjrzał się sobie. Na płaszczu znalazł liczne ślady butów, jednak samo ciało najwyraźniej nie zostało uszkodzone. Odbierał wszelako liczne sygnały cielesnego cierpienia, lecz nie miał pojęcia, które pochodzą od jego własnego organizmu.
Spojrzał na Colleen. Nie wyglądała na poturbowaną. W ogóle jak ona z tego wyszła? Co się z nią działo podczas ataku Tłumu? Przecież nie ma Grzyba. Czy również ją uratował Vittorio? Na pewno w pierwszej kolejności zajął się Mariną. Gdzie Marina i Qurant? – Nie wiesz, gdzie jest twój mąż? – Zdążyli uciec. Widziałam.
– Dokąd? – Chyba wbiegli tam na nadwieszkę. – Uniosła dłoń do warg, coś powiedziała, odruchowo przechyliła głowę. -Tak, wciąż tam są.
Ma telefon. No tak, dlaczego miałaby nie mieć?
W każdym razie – warte zapamiętania. Przyjrzał się teraz enklawistce dokładniej. Siedzieli na kadłubach krańcowych w szeregu rzutników, dzieliło ich ponad trzy metry, co stanowiło odległość w miarę bezpieczną, a zarazem pozwalającą na porozumiewanie się bez zbytniego podnoszenia głosu. Qurantowie oboje byli rzeźbieni, ale Colleen subtelniej, jej designer musiał bvć miłośnikiem Modiglianiego, było coś takiego w jej cerze i linii podbródka, w wykroju szyi. Wiek? Nie starzała się jeszcze, tyle można było powiedzieć z samego wyglądu.
Kontemplował jej twarz jak dzieło sztuki – którym przecież była – podczas gdy ona sama wyglądała na zewnątrz tarasu. Ogień gigantycznego hologramu i tak wypaliłby z ewentualnych zmarszczek enklawistki ostatnie nitki cienia. Twarz Colleen Qurant była gładka, spokojna, może tylko w złamaniu linii brwi objawiała się pewna irytacja.
– Dobrze się trzymasz.
– Modliłam się. To pomaga. – Jej skojarzenia nie były kompatybilne z jego skojarzeniami.
Ale popłynął z prądem.
– Tak, wiem, mantry i procedury kołowe, na pewno radzili w telewizji. Nie? Było też w tym obwieszczeniu CDC…
– O co ci chodzi? Powiedziałam: to nie jest żadna sekta.
– Hę? Czyja mówiłem, że…
– Nie musisz mówić – przerwała mu. – Ona mi wytłumaczyła, na czym to polega. Ja nie mam w głowie tego nano. Więc zawsze będziesz bardziej odkryty, przyzwyczajaj się. Nie musisz mówić, i tak słyszę.
Zmilczał. Obejrzał się na diabła.
– A ty gdzie byłeś, draniu? – warknął w OVR.
– Czego? – zirytował się menadżer. – Sam żeś mnie odciął od edytorów ruchu. Zabraniasz pomóc, to nie miej potem pretensji. Robiłem, co mogłem, Grzyb grzał na maksa.
– Ejże, trochę grzeczniej!
– Jak pan woli, sir.
– Apage – zazgrzytał Nicholas. Aplikacja się zwinęła.
Tłum powoli zaczynał się przerzedzać. UCAV-y strzelały pojemnikami z jakimś gazem. Z bocznej ulicy ktoś wjechał w ciżbę półciężarówką, trysnęła krew spod metalu, Colleen złapała się z sykiem za kolano.
– Jak tam jest? – zapytał. – Mhm?
U was, w tej enklawie. Wzruszyła ramionami, nie przerywając masażu nogi. – Normalnie. Jak ma być?
No nie jest to przecież normalna enklawa. A przyjdzie mi jakiś czas tam pomieszkać. Mam nadzieję. Bo najpewniej w ogóle tam nie dotrzemy.
– Co ty myślisz, że gdzie ja się urodziłam i wychowałam? U Amiszów? Ja przecież też tak żyłam.
– Jak?
– Jak wy.
– My? – zaśmiał się Nicholas. Niezmiernie go rozbawił ten zaimek w ustach enklawistki.
– Wy, wy, wy – przytakiwała poważnie Colleen. – Byłam nawet pewna, iż jestem szczęśliwa. Korzystałam ze wszystkiego, z czego mogłam korzystać. Cokolwiek nie szkodzi drugiemu człowiekowi… i tak dalej. Narkotyki? Czemu nie? Skoro nie szkodzą nawet mnie samej. Ileś tam godzin tygodniowo przy komputerze, by zapewnić sobie względny luksus socjalny. A poza tym – co? Olbrzymie ilości wolnego czasu. Trzeba jakoś zapełnić. Niczym się nie wyróżniałam z mego pokolenia. Zażywałam przyjemności. Nie mówię tego z ironią. To były przyjemności. Byle coś się działo. Rozumiesz mnie?