– Nie. Zrozum: władza naszych czasów – nawet prezydenta USA, nawet jego sponsorów, nawet południowych autokratów -nie jest władzą w rozumieniu zeszłowiecznym, co najwyżej bladym jej wspomnieniem. Trzy czwarte, jeśli nie więcej, dawnych osobowych kompetencji tych organów wyciekło im przez palce i zyskało status „reguł systemowych".
– I cóż to takiego, te reguły?
– Szydzisz. Niesłusznie. Naprawdę staram ci się wytłumaczyć. To coś, czego nie trzeba – i nie można – egzekwować, bo stanowi immanentną, strukturalną cechę systemu. Pewne systemy powyżej określonego stopnia złożoności przejawiają tendencję do popadania w stany homeostatyczne – niewątpliwie dotyczy to również ogółu powiązań politycznych, prawnych, finansowych i społeczno-kulturowych. System się uniezależnia i coraz silniej ciąży ku status quo. Nie ma cenzury, nikt nie wydał zakazu -a spróbuj się sprzeciwić, wystąp przeciwko: nikt nie usłyszy, nikt nie zwróci uwagi, nikt nie zapamięta. I wcale nie świadomie. Bez refleksji, bez zastanowienia, automatycznie. Elementy niekompatybilne odbijają się jak od ściany. Jeśli chcesz zobaczyć to według myślni: psychomemy trendów nierównoległych nie wchodzą do puli, nie mieszają się, nie łączą. Nie wiem nawet, jak to nazwać, nie istnieje słowo. Na pewno nie jest to już demokracja, nie oligarchia, nawet nie kryptokracja, no bo nie ma żadnego sekretnego gremium z ukrycia wydającego rozkazy stosownym wykonawcom. Wykonuje się samo. Pedekracja…? Pantokracja…? Metaksokracja…?
– Zaraz, co ty właściwie chcesz powiedzieć? Że rządzą nami jakieś historyczne prawa, równie mocne i bezosobowe jak prawa fizyki? I już nie na poziomie analiz historiozoficznych, w ocenie wieków i epok, ale w każdej jednej sekundowej decyzji gospodarczej, politycznej, kulturowej…?
– A nie jest tak? Nie jest? Uważasz może, że cywilizacja rozwija się w sposób przypadkowy? Że nie istnieją zalezności pomiędzy poszczególnymi etapami jej rozwoju?
Że kapitalizm z równym prawdopodobieństwem może się pojawić po feudaliźmie, co niewolnictwo po demokracji?
Że kultura industrialna wybucha w dowolnym czasie i miejscu? Wiesz przecież, że nie. Istnieją zależności, ciągi przyczynowo-skutkowe, prawa rozwoju, sprzężenia zwrotne.Tak samo jak prawa embriogenezy czy kosmologii, równie twarde. Żaden człowiek ich nie ustanawiał i żaden człowiek ich nie zmieni; co najwyżej mogą się buntować, jak komórki przeciw organizmowi, którego są częściami – i wiesz, czym to się wówczas kończy. Wszystko jest kwestią skali czasowej. Dopóki szło to powoli, samoregulacje następowały w cyklach wieloletnich, nawet wielowiekowych – nie było tak widoczne, zachowywaliśmy pozór swobody decyzji. Świat jednak się skurczył, system się zamknął, gęstość wewnętrznych połączeń przekroczyła wartość krytyczną, zniknął margines manewru. Postąpisz inaczej i przegrywasz; musisz postąpić tak, jak nakazuje zwycięski trend.
– Muszę? Muszę?
– Oczywiście, zawsze masz możliwość z pełną premedytacją wybrać rozwiązanie błędne, działać na własną szkodę; taka wolność ci pozostała. Ale kto tak postępuje? Ścieżki są oczywiste. I nawet już nie racjonalizujesz w ten sposób – to odruchy, intuicja. W codziennym życiu identycznie. Sama wiesz. Nie ma przymusu, nikt nie rozkazał – a spróbuj wyłamać się z kanonów, myśleć na przełaj, nierównolegle: jakoś tak… nie wypada. No i kogo wskażesz palcem, kogo obarczysz winą? Brak kandydatów na szwarccharaktery. Są tylko ofiary. To zresztą nic nowego, już w dwudziestym wieku zdawano sobie sprawę z tej pułapki, powstawały nawet na tym tle rewolucyjne ideologie, niejaki Ted „Unabomber" Kaczynski rozrywał ludzi na kawałki w imię wolności od owych „reguł systemowych". Niewiele to dało, system go połknął, Kaczynski sam stał się regułą. Można tak prześledzić wstecz genealogię idei, jak przeczuwano metaksokrację – na przykład Rothschild w swojej bionomice.
– Nie rozumiem. Więc w końcu – kto wydał rozkaz?
– Tłumaczę ci: to nie ma najmniejszego znaczenia-Trend zawsze znajdzie sposób na realizację, prędzej czy później. Po najmniejszej linii oporu. Bezpośredni rozkazodawca najprawdopodobniej w ogóle nie orientuje się w sytuacji i nic by ci nie powiedziało jego nazwisko. Gdybyś go jednak jakoś dopadła i przyłożywszy lufę do skroni zapytała, kto z kolei jemu wydał rozkaz, zupełnie szczerze odparłby ci, że nikt. Nie prześledzisz tego, zapomnij o „łańcuchu dowodzenia" i podobnych kategoriach.
– To ty ich usprawiedliwiasz! Ja Marii nie-na-wi-dzę.
Prawda – nienawiść w nim zabuzowała, podnosząc andrenalinę, napinając mięśnie. Wysiłkiem woli powstrzymał odruchy wściekłości.
– Cicho – syknął – nie krzycz.
– Ambiwalencja uczuć, cholera by cię.
– Broniłaś jej, może nie?
Widać musiała odwrócić głowę, nie czuł już ognia jej oddechu.
– Zupełnie tego nie chwytasz, prawda? – parsknęła. -Twoja reakcja, gdy ktoś wyrządził ci krzywdę, jest taka: ustawić się w pozycji ofiary i wyegzekwować swoją sprawiedliwość. Czy ty kiedykolwiek w całym swoim życiu kogokolwiek nienawidziłeś? Ja nie jestem ofiarą, wiedziałam, w co wchodzę; jeśli Chigneza mnie wykorzystywała, to nie w większym stopniu niż ja ją. Nie ma mowy o żadnym wymierzaniu sprawiedliwości. Ofiarą jest natomiast Jason i ja Marii Chignezy nienawidzę. Nie obrażaj mnie tu, czyniąc z niej jakiegoś demonicznego manipulatora; miałam wolną wolę. Z satysfakcją wybiłabym do nogi całą jej rodzinę.
Kręcił głową.
– Ty i Krasnow pozujecie na swoich nieprzejednanych wrogów, ale w istocie mogłabyś być jego duchową córką. Oboje macie to samo nietzscheańskie zboczenie. Bez spersonalizowanego obiektu nienawiści czułabyś się zagubiona. A świat nie jest taki, reagujesz nieadekwatnie.
Westchnęła.
– Być może. Sama już nie wiem. Czy ja byłam taka i Przedtem?
– Tak naprawdę nie znałem cię przedtem. Co – zaśmiała się – teraz mnie znasz?
Mhm, to dziwne, jeszcze niedawno dałbym wiele, żeby móc zajrzeć do twoich myśli, a dzisiaj… Nie chcę nic wiedzieć, sycę się niepewnością.
Sięgnęła i wymacała gorącą dłonią jego twarz; w pierwszej chwili odruchowo uchylił się, ale potem trwał w bezruchu.
– Teraz pławisz się we mnie – szepnęła. – W takiej bliskości nawet kłamać nie bardzo jest jak. New Empire State Building! Skłamiesz, ale nie okłamiesz.
– Tak. To krępujące.
– Oddalenie jest konieczne.
– Tak.
– Dać szansę fałszywym wyobrażeniom.
– Królowa Śniegu, doskonałość ciała i umysłu, piękna jak skalpel.
– Upadły anioł władzy, młody cynik o uśmiechu starego łotra.
– Młody?
– Boże, jak młody.
– Żartujesz teraz.
– Już się nie uśmiechasz. Czuję, że to przez ciebie taki ponury nastrój.
– A w jakim nastroju mam być?
– Masz mi za złe.
– Oczywiście. Zajrzawszy w twoje motywy – sądzisz, że co bym znalazł?
– Czerń.
– Czerń.
– A w twoich może nie? Tak naprawdę świnia z ciebie.
– Wiem.
– Rzeczywiście, wiesz. I tak świnia.
– Nie ma już porządnych mężczyzn.
– Ta. Już nie. Szlag. Teraz do końca życia… czyli chyba niedługo… będzie mnie to…
– Dobrze, już dobrze.
– Nic mi nie jest!
– Szsz, możesz się wypłakać.
– Odwal się.
– No. Marina.
– Chryste, zawsze byłam pewna, że mną pogardza. Nigdy bym… i jeszcze…
– Szsz.
Nieświadomie poruszał głową. Takie przebłyski: delikatny dotyk męskich warg na karku; morze; przeczucie nieuchronnej śmierci; słowa o stracie; ogień w gardle.
Żadne z nich nie należało do tego pokroju osób, co to odkrywają własne uczucia, wyrzucając z siebie struimienie emfatycznych ich opisów. Wszystko, co mówili, nawet jeśli myśleli o tym jako o prawdzie, w istocie stanowiło już skrzywioną, odbitą wersję. Czytać sensy należało ze słów nie wypowiedzianych, ominiętych.
Kiedy zasnęła (a może z powrotem zapadła w gorączkowy letarg?), uwolnił ostrożnie prawe ramię i odsunął się pod przeciwległą ścianę, jak najdalej od jej koszmarów. Sprawdził na ledpadzie, czy przyszła odpowiedź od Quranta; ale nie.
W tym krótkim rozblasku ledunku ujrzał Marinę, skuloną w załamaniu betonowego pudełka, zakutaną w jego płaszcz. Czarne włosy, blada cera, chorobliwe rumieńce, wyglądała, jakby popękały jej naczynia krwionośne twarzy (marmur kwarcem żyłkowany).
W takim stroboskopowym rozjaśnieniu, po długiej ciemności, zobaczył to znacznie wyraźniej: zmieniała się rzeźba jej ciała. Puszczone na żywioł obce bionano ryło w jej DNA dzikie ścieżki.
Uniósł do nosa kikut dłoni, wciągnął powietrze. Oczywiście jeszcze nie wyczuwał tego charakterystycznego zapachu zgnilizny, słodkiej zapowiedzi gangreny Wyskoczył nawet na moment spod MUI, żeby ominąć filtry. Tak czy owak, powinien znaleźć się w szpitalu, i to szybko. Ona również.
Dlaczego ta studzienka? Dokąd właściwie diabeł był ich wiódł?
– Byle dalej od sieci A-V, sir. Wiedziałem, że daleko Pan nie zajdzie. Sprawę pogorszyła ta monada. Został tylko właz studzienki metra i wykorzystałem okazję.
– Na górze stoi monada?
– Była tam wtedy, sir. Gdyby nie pański stan…
– Pięknie.
– Tak naprawdę może to działać na naszą korzyść. W ogóle, gdyby tylko pozwolił mi pan wytłumaczyć -Przecież istnieje bardzo prosty sposób…
– Już ty lepiej nic więcej nie mów. Daj mi tu archiwum skanów.