Выбрать главу

    - Cóż pragniesz rzec?! Mów! - Terteus chwycił go za ramię i począł nim potrząsać.

    - Puść! Czy pragniesz mnie zabić, nim przemyślę to! Wstrzymaj się na chwilę, a odpowiem ci! Nie wiem jeszcze bowiem, jak można byłoby rzecz ową uczynić... choć wymyśliłem już, jak zbliżyć się niespostrzeżenie do łodzi, w której pożegluje twoja miła!

    Terteus puścił go, lecz pochylił się w mroku i dotykając niemal jego twarzy, szepnął chrapliwie:

    - Mów!

    I wówczas Białowłosy rzekł mu, co miał na myśli.

    - Lecz nie wiem, co później można uczynić, aby ją ocalić? - dodał. - Bowiem rzecz sama nie sprawi ani jemu, ani mnie wielkiej trudności.

    Terteus milczał przez chwilę. Milczeli obaj. Nagle młody żeglarz wyprostował się i wzniósł ręce ku ciemnemu niebu.

    - Wiem! - rzekł cicho. I rzekł Białowłosemu, co myśli później uczynić.

    - A resztę pozostawcie mnie! - dokończył. - Jeśli bogowie, którzy zesłali na mnie tę dziwną omdlałość serca na jej widok, nie uczynili tego, aby mnie zgubić, wiem, co uczynię! Idźmy do Harmostajosa, a wierzę, że nie ulęknie się on i zgodzi z naszym zamiarem.

    Weseli niemal, choć nadchodzący ranek mógł przynieść im klęskę i zgubę, jeśli sprawy nie ułożą się tak, jak tego pragnęli, ruszyli ku ciemniejącemu w oddali kształtowi okrętu, uśpionego na cicho szumiącej rzece. Lecz byli ludźmi gotowymi do każdego, najbardziej szaleńczego czynu, a gdy raz postanowili, spadł z serc ich gniotący ciężar. Przyszłość była w ręku bogów.

    Na długo, nim przedświt począł wyłaniać z mroków nocy chaty i drzewa, mieszkańcy wsi powstali ze swych posłań. A uczynili to także żeglarze załogi Angelosa, choć wstawali klnąc i narzekając na los nie dający im zażyć do woli odpoczynku.

    Lud zbierał się przy nadbrzeżu w miejscu, gdzie leżały wyciągnięte na brzeg łodzie, otaczając z dala szerokim koliskiem jedną z nich.

    Gdy nadszedł pierwszy brzask, wystąpili z tłumu czterej dojrzali mężowie i uczyniwszy na dnie łodzi kilka niewielkich otworów naostrzonym krzemieniem poczęli przenosić z przygotowanego uprzednio kopczyka białe kamienie, których wiele leżało nad rzeką. Ułożyli je na dnie łodzi równo, bacząc, by jej nie przeciążyć, gdyż wówczas spełnienie ofiary połączone byłoby ze złą wróżbą, mówiącą, że zima nie odeszła daleko, lecz powróci prędzej niż winna powrócić, niosąc z sobą dłuższe i większe mrozy.

    Gdy uczynili to, cofnęli się w tłum, lecz stali zbici w gromadkę, nie rozchodząc się, bowiem tego ranka pozostawała im jeszcze jedna wspólna praca. Wraz z królem mieli zepchnąć łódź na wodę, silnie, dziobem ku bliskiemu nurtowi, który pochwyci ją i nieuchronnie porwie z sobą. Gdyby uczynili to niewprawnie i łódź okręciłaby się i popłynęła dziobem ku tyłowi, nim dotarłaby do nurtu, to także byłoby złą wróżbą, choć nim nieszczęście nie spadnie, nie można przewidzieć, jak bóg zechce objawić swój gniew.

    Tłum rósł i czyniło się coraz widniej. Choć gęste, zwarte chmury zakrywały niebo, wiedzieli, że wkrótce wstanie słońce. Czekali więc, pewni, że niedługo przyjdzie im czekać.

    Lecz nim nadszedł orszak wiodący ofiarę, którą mieli złożyć wiośnie, do okrętu stojącego nie opodal tuż przy brzegu zbliżyli się od strony wsi obcy żeglarze, którzy spędzili w niej noc. Nadeszli w zwartym szyku, powiewając czerwonymi pióropuszami na hełmach, a pancerze ich i oręż lśniły w bladym blasku powstającego dnia.

    Zbliżyli się do okrętu i stanęli przed nim w dwuszeregu, dumni i wspaniali, wsparłszy uniesione włócznie o ziemię i opierając o nią zaostrzone dolne krawędzie wielkich, podwójnych tarczy.

    Przed nimi w złocistym pancerzu przechadzał się ich wódz, a w pobliżu szeregów, wodząc okiem po zebranym tłumie, stał z obnażonym mieczem młody żeglarz, górujący postawą i urodą nad wszystkimi, wyniosły i czujny.

    Kreteńczycy czekali, nie wchodząc na okręt, gdyż bogom podobny Widwojos rzekł im, że zanim pożegnają gościnną wieś i jej króla, nastąpi na cześć nadchodzącej wiosny ofiara złożona bogu, w której wezmą udział dwaj jego synowie, mający odpłynąć z nimi. A miała to być ofiara ludzka, czekali więc z ciekawością na to widowisko, wypatrując, kiedy ukaże się ofiara.

    I nie czekali długo, gdyż od strony chaty królewskiej ukazał się niewielki orszak. Przodem szedł król, a za nim pośród czterech swych braci nadeszła ubrana w białą szatę, wyprostowana, piękna dziewczyna, niemal dziecko jeszcze, lecz rosła i kształtna jak dojrzała niewiasta.

    Nadeszła nie patrząc w lewo ni w prawo. Raz jedynie spojrzenie jej zatrzymało się na lśniącym dwuszeregu żeglarzy i być może odnalazła tego, który stał najbliżej, nie spuszczając z niej wzroku.

    Król zbliżył się ku łodzi i z wolna odwrócił. Tłum zamarł. W ciszy usłyszano wyraźnie kroki czterech niewiast, które podeszły niosąc białą płachtę zszytą tak, aby podobną stała się do długiego worka, otwartego z jednej tylko strony.

    Otoczywszy dziewczynę, uniosły płachtę i zarzuciły, tak że spłynęła aż ku ziemi, kryjąc postać nieszczęsnej wraz z uniesioną głową o jasnych, rozpuszczonych włosach.

    Wówczas nadeszli biało odziani młodzieńcy niosący sznur. Obeszli stojącą i spętali jej ciało. Gdy to się stało, ułożyli ją na ziemi i związali jej nogi. Nie mogła już teraz poruszyć się.

    Młodzieńcy odstąpili sprawdziwszy moc więzów. Nastała cisza. Wszystkie oczy zwróciły się ku królowi. Przez chwilę spoglądał na nieruchomą białą kukłę, która kryła jego dziecko. Wreszcie powolnym ruchem uniósł laskę.

    Czterej dojrzali mężowie, którzy uprzednio przygotowali łódź, wystąpili z ciżby i unieśli leżącą.

    Tłum nadsłuchiwał, lecz spod płachty nie wydobył się żaden stłumiony okrzyk ni jęk, gdy złożyli dziewczynę na dnie łodzi, o której dziób ocierały się maleńkie fale liżące piasek.