Angeles pozostał jeszcze dzień cały i noc na wyspie, a drugiego dnia o świcie zepchnęli go na wodę i pożeglowali ku dalekiemu brzegowi, na zachód od ujścia wielkiej rzeki, którą przybyli z głębi lądu.
W ciągu dnia zbierali bursztyn na wybrzeżu, płynąc na zachód i przenosząc się z miejsca na miejsce.
Dwukrotnie Terteus, Białowłosy i Harmostajos czaili się, by dostrzec, kto podąży za Perilawosem idącym samotnie na łowy. Lecz nikt nie ruszył za nim po kryjomu lub jawnie, a nikt także nie śledził go z dala, choć czuwali ukryci, by ujrzeć skradającego się wroga lub kogokolwiek z załogi, idącego w tym samym kierunku.
Po pewnym czasie dali temu spokój, gdyż być może morderca ów odłożył wykonanie swego zamysłu, a być może Orneus mówił od rzeczy konając, a owa strzała, która przeleciała nad księciem, mogła być wypuszczona przypadkiem. Człowiek, który bezmyślnie puścił cięciwę, przeląkł się zapewne, gdy Terteus powrócił ze strzałą i przemówił do załogi. Po cóż miałby się przyznawać do tak głupiego uczynku narażając na drwiny towarzyszy?
- Oby tak było! - westchnął Terteus, gdy naradzali się po drugiej nieudanej zasadzce. - Wszelako nie wolno nam osłabić czujności, gdyż ów nikczemnik może właśnie tego oczekiwać. A jeśli uda mu się, cóż nam z tego, że schwytamy go po zabójstwie i ukarzemy okrutną śmiercią? Uczyńmy tak: ja nie odstąpię odtąd bogom podobnego księcia, co przyjdzie mi tym łatwiej, że wypełniając jego rozkazy winienem być nieustannie w pobliżu, gdy płyniemy po obcych wodach nie znając drogi przed sobą ani niebezpieczeństw, które na niej mogą czyhać. Ty zaś - zwrócił się ku Białowłosemu - będziesz towarzyszył Perilawosowi, który zresztą upodobał sobie w tobie od dawna i wszyscy wiedzą, że zaszczyca cię swą książęcą przyjaźnią, choć jesteś jedynie synem ubogiego rybaka. Lecz że ty uratowałeś żywot Perilawosa, a ojciec twój pomógł nam uratować obu książąt, rzecz ta nikogo nie zdziwi. Nie chodź z nim jednak sam, bowiem zabójca ów mógłby, działając szybko i niespodzianie, zabić was obu, gdy tego się nie spodziewacie. Bierzcie z sobą zwykle kogoś trzeciego, jego... - wskazał Harmostajosa lub nie wiedzącego o niczym wojownika, bowiem źle byłoby, gdyby zarówno książę jak jego młody syn otaczali się wyłącznie małą garstką ludzi.
Tak więc trzeciego dnia ruszyli obaj wzdłuż wybrzeża, a poszedł wraz z nimi Kamon, który był sprawny w ciskaniu włócznią i władaniu mieczem, a odznaczył się przy zbieraniu bursztynu, gdyż zebrał go najwięcej ze wszystkich.
Angeles stał na płytkiej przybrzeżnej wodzie utrzymywany w miejscu dwiema kotwicami, gdyż późnym popołudniem pragnęli wyruszyć, aby przebyć także i dziś nieco drogi, która, jak sądzili, musiała poprowadzić ich do Bramy Świata, gdzie ląd południowy i ląd północny, wspólnie otaczające ich rodzinne morze pośrodku ziemi, schodziły się pozostawiając jedynie cieśninę, za którą rozciągały się już tylko niezmierzone wody. Musiały one być połączone zapewne z tym właśnie morzem, po którym teraz płynęli. A że z Troi posuwali się nieustannie niemal pod prąd rzek, na północ, wierzyli teraz, że powrót zajmie im o wiele mniej czasu.
Wszyscy trzej szli wybrzeżem podnosząc od czasu do czasu leżące w piasku bursztyny. Brzeg pokryty był małymi białymi muszlami, dalej była piaszczysta skarpa, a za nią las na niewielkich wzgórzach.
W pewnej chwili, gdy wynurzyli się spoza płytkiego przylądka, zasłaniającego widok, idący przodem Perilawos zatrzymał się nagle i cofnął unosząc rękę.
- Cóż dostrzegłeś? - zapytał szeptem Kamon zbliżywszy się.
- To oni! - rzekł Perilawos oddychając ciężko. - Ów lud morza! Wyszli na wybrzeże i leżą na nim wygrzewając się w słońcu!
Szybko wdrapali się wszyscy trzej na skarpę i ukryci w zaroślach poczęli posuwać się w kierunku, gdzie spoczywały owe przedziwne istoty, okrążając je z dala, tak aby nie mogły ich dostrzec.
Po kilku chwilach Kamon, który szedł nisko pochylony, padł ha trawę i począł czołgać się ostrożnie w kierunku morza.
Napiąwszy łuki, ze strzałą na cięciwie, posuwali się obaj za nim gotowi do przebicia morskiego potwora, gdyby któryś z nich, zwęszywszy obcych, chciał uderzyć na posuwającego się przodem towarzysza.
Wreszcie Kamon znalazł się niemal na skraju zarośli i znieruchomiał z głową ukrytą w gęstym krzewie, przez który spoglądał na leżący w dole brzeg.
Czekali. W pewnej chwili cofnął głowę, obrócił się ku nim i skinął ręką.
Zbliżyli się czołgając, wsparci na łokciach, nadal nie wypuszczając łuków z ręki. Wreszcie przypadli do ziemi obok niego.
Białowłosy położył łuk i powoli rozgarnął wysokie źdźbła trawy, przesłaniające mu widok.
Dostrzegł je natychmiast. Było ich około stu: wielkie, ciemne, wrzecionowate cielska leżące nieruchomo na piasku. Inne znajdowały się w wodzie. Pływały w niej szybko, wysuwając wysoko głowy, jak gdyby rozglądały się. Wreszcie jedno ze stworzeń na brzegu poruszyło się. Niezdarnie i z wysiłkiem, pełznąc po piasku i wlokąc za sobą krótkie tylne nogi podobne do płetw, dobrnęło do wody i po chwili zanurzyło w niej, a wówczas, gdy straciło dno pod sobą, stało się z nim coś przedziwnego. Śmignęło jak błyskawica i dołączyło do innych pląsających w nurtach zatoki.
Patrzyli wstrzymując oddech. Po chwili inne stworzenie wyszło z wody na brzeg, poruszając się podobnie do pierwszego. Wszystkie miały pyski wąskie, podobne do psich, a choć z pewnej odległości trudno było rzec, czy ciało ich pokrywa lśniąca skóra czy sierść, wydawało się patrzącym, że jest to gruba szczecina.
- To nie lud wodny, lecz zwierzęta morskie... -szepnął Kamon. - A choć większe i-cięższe niż człowiek, nie poruszają się szybko na ziemi. Nie obawiajmy się ich!
- Cóż chcesz uczynić? - zapytał niemal bezgłośnie Perilawos.
- Wypuścić strzałę w jedno z nich, a później ujrzymy, co się stanie. Jeśli nie biegają prędzej, niźli nam to ukazują, nie rzucą się na nas...