Przy bladym blasku księżyca pochowali we wspólnym grobie umarłych towarzyszy, a obok wznieśli drugi kopiec dla poległego żeglarza, którego ciało spoczywało na dnie cieśniny. Włożyli tam jego miecz i włócznię, której nie zdążył użyć, a książę sypnął w pustą jamę garść bursztynu. nim towarzysze podeszli, by rzucić garść ziemi.
Odchodząc uradowali się, gdyż pożegnany bohaterskim pogrzebem odzyskał on miejsce w myślach wszechmocnych bogów. Wiedzieli, że uczczona przez towarzyszy dusza jego zapewne weseli się teraz schodząc z podniesionym czołem do Krainy Mroku. Każdy więc pozdrowił go w myślach swych i z lżejszym sercem zasiedli do wieczerzy.
Lecz piękna Wasan nie znalazła potrzebnych ziół na owej skalistej i niemal pozbawionej roślinności wysepce, choć szukała ich długo, a księżyc świecił jasno.
I znowu świt wstał tak szybko, że zaczęli spoglądać na niebo z lękiem. Działo się to, jak gdyby ktoś odcinał co dnia większy płat z czarnego płaszcza nocy.
Widząc ze szczytu wysepki, że morze naokół jest puste jak okiem sięgnąć, przepłynęli krętą drogą wodną pomiędzy kilku skalistymi wysepkami do lądu. Wszędzie rósł tu las, lecz znaleźli tuż przy brzegu piękną polanę, a cieśle sklecili naprędce niewielką szopę, gdzie złożono rannych i można było rozpalić po zmroku ognisko osłonięte ścianami z wbitych w ziemię, stojących blisko siebie pni drzewnych.
Pozostali tu dni cztery. Niemal wszyscy ranni poczęli powracać do zdrowia, gdyż rany ich goiły się prędko. Piękna Wasan zbierała zioła, składając je w różne pęczki, a później wrzucając do spiżowego kociołka, gdzie długo bulgotały nad ogniem wydzielając silną i ostrą woń. Później zawijała łodygi, kwiaty lub liście w płótno i przykładała do nie zagojonych ran, a inny wywar kazała pić tym, których ciała dygotały od wewnętrznego żaru.
Na piąty dzień, zebrawszy naręcze ziół rozmaitych i ukrywszy je na dnie pustego glinianego dzbana, rzekła, że mogą odbić od brzegu, bowiem nikt z rannych nie zemrze.
W owym czasie cieśle wykonali nowe wiosła w miejsce złamanych, a na żądanie Terteusa także dwa zapasowe wiosła sterowe, nie wiedzieli bowiem, co ich jeszcze czekać może.
Po naradzie postanowiono płynąć jeszcze przez pewien czas wzdłuż brzegu na północ, gdyż wiatr dął silny i nic mogli wyruszyć płynąc przeciw niemu przez pełne wzburzone morze, nie wiedząc, czy czeka ich brzeg za widnokręgiem. Nie śmieli zresztą tego uczynić, nie mając pełnej załogi przy wiosłach.
Ruszyli więc na północ, nadal gnani wiatrem, z dala od brzegów, lecz nie tracąc ich z oczu. Wybrzeża owej krainy zdawały się obfitować w wielkie i małe wyspy, które nieustannie pojawiały się przed nimi. Brzegi stawały się coraz bardziej poszarpane, uciekały w głąb i powracały znowu, tworząc nieskończoną ilość zatok.
Na trzeci dzień ujrzeli z dala na północnym zachodzie, za morzem, cień wysokich gór na niebie. Były one tak dalekie, że w pierwszej chwili Białowłosy, który je dostrzegł, sądził, że to ciemne obłoki.
Po noclegu porzucili pobliże brzegów i skierowali się przez pełne morze ku owym odległym szczytom.
Lecz były one dalej, niźli przypuszczano, i noc zastała ich na morzu w wielkiej jeszcze odległości od lądu. Wiatr ucichł, gdy zaszło słońce. Noc była ciepła. Od dnia, gdy śmierć spotkała ich towarzyszy, nie słychać było pieśni na pokładzie Angelosa. Okręt stał się po ich odejściu jak gdyby przestronniejszy i każdy wyczuwał pustkę w miejscach, które ongiś zajmowali umarli. Węzełki ich nadal leżały pod pustymi ławami, gdyż nikt nie chciał ich ruszyć. Nie było zresztą nowych wioślarzy, którzy zajęliby miejsca poległych, choć wciąż jeszcze więcej niźli osiemdziesięciu ludzi płynęło pod czarnym żaglem i w potrzebie każde wiosło mogłaby ująć para ramion. Lecz część rannych nie odzyskała jeszcze sił i niewielki byłby z nich pożytek.
Tego wieczoru nie było chmur na niebie. Słońce zaszło z wolna i długo spoglądali na jego wielką tarczę, dotykającą krawędzi wód i niknącą w ich głębinie.
Lecz ciemność nie zapadła, gdyż została po słońcu szeroka poświata na niebie i ludzie mogli z dala rozpoznać oblicze towarzyszy, a odległe góry nadal tkwiły na widnokręgu w łagodnym półmroku, który nie chciał stać się nocą. Później blask urósł i rąbek słońca wynurzył się ponownie, oblewając morze ostrym blaskiem.
Nawet bogom podobny Widwojos, który zdawał się niczemu nie dziwić naprawdę, spoglądał na ów dziw z niepokojem. Gdyż nikt dotąd nie słyszał, aby powracało ono, zaledwie zanurzywszy się w fale morza!
Dnia tego po raz pierwszy nie ucieszył ich blask boga światłości. W ciągu całej nie kończącej się drogi słońca przez niebiosa spoglądali na nie z trwogą, lękając się, aby nie pozostało na wieki nad ich głowami przegnawszy noc, a wraz z nią wypoczynek czekający wszelkie strudzone stworzenia ziemi.
Dalekie góry na widnokręgu urosły i wkrótce dostrzegli bliższe, pokryte ciemnym lasem wzgórza i linię brzegów u ich stóp. Widok ów pokrzepił nieco ich serca, bowiem wybrzeże to biegło łagodnie ku południowemu zachodowi i mogło wreszcie poprowadzić ku ojczystym stronom.
Spędzili krótką szarą noc na brzegu skalistej głęboko wrzynającej się w ląd zatoki, do której szczęśliwie wpłynęli, jak pokazały późniejsze wypadki. Nigdzie tu nie było widać śladów człowieka, a okolica cała zdawała się posępną i mroczna, choć dzień trwał nad nią tak długo i słońce wznosiło się wyżej niźli nad innymi krainami ziemi. Z gór biegły ku morzu szybkie strumienie, spienione w kamiennych łożyskach, a woda ich była tak chłodna, że dłonie kostniały, gdy trzymało się je zanurzone w niej choćby krótko. Las świerków, przetykany dębami i brzozą, rosnący na zboczach wzgórz, rzadsze miał poszycie, a pnie drzew porastał ciemny zielony mech, choć na polanach rozkwitało wiele kwiatów, zwiastujących nadejście lata, podobnie jak wszędzie na ziemi.