Choć odległość była jeszcze znaczna, ujrzeli wyraźnie krąg olbrzymich ociosanych jak kolumny głazów, nakrytych innymi długimi kamiennymi belkami, tak że stykały się one z sobą. Kręgów tych było dwa lub trzy, a na krańcach wzgórza dostrzegli jeszcze pojedyncze strzeliste głazy stojące jak samotne wieże.
- Cóż to jest? - szepnął Perilawos. - Przypomina świątynię, lecz nie ma dachu ni miasta naokół, którego bóg zamieszkiwałby w niej! Nawet stąd dostrzeglibyśmy zapewne ludzi, gdyby krążyli wokół niej!
- To prawda... - Harmostajos skinął głową. Nie uśmiechał się teraz, jak to miał w zwyczaju. - Lecz pomyśl, Perilawosie, że lud, który wzniósł tę budowlę, musi być liczny i potężny, gdyż dzikie barbarzyńskie plemię nie miałoby sił ni rozumu, by przyciągnąć tu te głazy i wydźwignąwszy ustawić je tak przemyślnie. Jeśli każdy z owych słupów wyciosany jest z jednego kawałka skały, a sądzę, że jest tak, wiele setek ludzi trzeba było, aby przynieść go tu, nie mówiąc o tym, że unieśli oni niektóre z nich wysoko i złożyli na innych! - Zamilkł.
- Czy zawrócimy, by donieść twemu boskiemu ojcu i Terteusowi o tym, co ujrzeliśmy tutaj? - zapytał Białowłosy spoglądając jednak, gdy mówił, nie na młodego księcia, lecz na Harmostajosa, który odparł:
- Trzeba tak uczynić, lecz może spróbujemy zbliżyć się nieco do owej budowli, a może nawet obejść wzgórze, by przekonać się, czy lud ów nie ma swych siedzib po drugiej stronie grzbietu, choć nie sądzę, aby było tu tak cicho, a las nie nosił żadnych śladów człowieka, gdyby w pobliżu znajdowało się miasto.
- Słusznie rzekłeś! - Perilawos skinął głową. - Być może lud, który spiętrzył te głazy, dawno już zginął, a pozostały one na świadectwo dziejów, których nigdy nie poznamy. Lecz ruszajmy już, abyśmy się przekonali.
I ścisnąwszy oszczep w dłoni, chciał ruszyć przez polanę wprost ku owej wyniosłości, od której dzielił ich jeszcze las ciągnący się aż do jej podnóża. Lecz Harmostajos wstrzymał go ruchem ręki.
- Jeśli nie dostrzegamy tam ludzi, nie znaczy to wcale, że nie możemy ich tam napotkać. A źle byłoby, gdybyśmy ściągnęli na siebie ich uwagę, gdyż zaniepokojeni mogą przeszukiwać okolicę i wówczas natrafią na Angelosa. Nie wiemy, czy byłby to lud przyjazny cudzoziemcom, czy też nienawidzący każdego obcego jak wiele plemion, które napotkaliśmy. A nie zapominajmy, że w pobliżu na lewo od nas idą Anomedes z Deukionem, a po prawej Metalawos z Kalaurosem. Oni także ujrzą zapewne ową budowlę wynurzywszy się z lasu, lecz wiedząc, że znajdziemy się bliżej, nie skierują się ku niej, pozostawiając jej wybadanie nam. Tak więc baczmy, abyśmy widzieli nie będąc widzianymi i dotarli na szczyt sąsiednich wzgórz, gdzie rosną krzewy i drzewa, choć nie tak gęsto jak tu. Stamtąd rozejrzymy się, a jeśli okolica owa okaże się pustkowiem, wówczas przedziwna budowla kamienna przestanie nas trwożyć i zajmować. Bowiem nie nasi przodkowie ją wznieśli i nie na cześć naszych bogów!
Po krótkiej naradzie postanowili, że nie będą dalej szli razem, lecz rozejdą się, idąc jeden o kilkaset kroków od drugiego i bacząc odtąd pilnie, czy ziemia nie nosi śladów niedawnej bytności człowieka. Harmostajos nalegał, by dwaj z nich obeszli wzgórze szerokim kręgiem z dwu stron, wdrapując się na oba sąsiadujące z nim wzniesienia, aby ujrzeć, co kryje się za nimi. Trzeci miał czekać w miejscu, gdzie stali teraz, aż powrócą. A jeśliby nie powrócili, gdy słońce pocznie się chylić ku zachodowi, winien ruszyć najspieszniej ku obozowisku, by opowiedzieć o budowli owej i niepewnym losie swych towarzyszy.
Rzucili losy, biorąc do ręki małe różnobarwne kamyki, z których najmniejszy miał pozostać. Harmostajos odwrócił się, ukrył dwa w dłoniach, a jeden w ustach. Perilawos, który wskazał lewą dłoń, wyciągnął najmniejszy kamyk i cofnąwszy się za rozłożysty pień, skinął im głową na pożegnanie.
Ruszyli trzymając się drzew i okrążając polanę, a później zagłębili w las.
Początkowo szli razem, stąpając cicho po gęstym mchu i bacząc, by nie nadepnąć na suchą gałąź. Oczy ich starały się przebić gąszcz leśny, który z wolna począł rzednąć. Po pewnym czasie dostrzegli przed sobą przesłonięte niemal pniami drzew i zaroślami łagodne, oświetlone słońcem zbocze, gęsto porośnięte wrzosem i krzakami jałowca.
Idąc powoli od pnia do pnia i zatrzymując się co pewien czas, zbliżyli się do skraju lasu.
Zbocze wraz z owym budzącym zdumienie kamiennym kręgiem było przed nimi. Głazy wydawały się stąd większe nawet niż wówczas, gdy spoglądali na nie z dala. Gdyby trzech ludzi stanęło jeden na ramionach drugiego, ów ostatni zaledwie sięgałby ku leżącym poprzecznie, pięknie ociosanym odłamom skalnym, równie wielkim jak owe, na których spoczywały, a tak ciężkim zapewne, że siły wielu ludzi i niezwykłej przemyślności trzeba było, aby dźwignąć je i położyć tam, gdzie leżały.
Białowłosemu przyszły na myśl opowieści o olbrzymach północnych, o których nasłuchał się w Knossos przed wypłynięciem wyprawy. Zadrżał. Lecz później wspomniał na kamienne świątynie i posągi Egiptu, które były przecież nieporównanie większe, a wznieśli je zwykli ludzie.
Stali przez długą chwilę wpatrując się w płaszczyznę na wierzchołku wzgórza, a później Harmostajos dotknął lekko palcami ramienia przyjaciela i wskazał oczyma las w prawo, równocześnie dając mu znak, by ruszył w lewo.
Uśmiechnął się i pochylony, ściskając oszczep w dłoni, zniknął pomiędzy drzewami idąc cicho jak cień.
Białowłosy odprowadzał go wzrokiem, póki smukła skradająca się postać nie rozpłynęła się w mroku rzucanym przez gęste korony drzew. Później, cofnąwszy się nieco w głąb lasu, ruszył w przeciwnym kierunku, nadal widząc z dala zbocze, które począł okrążać, starając się dotrzeć do łagodnego skłonu łączącego je z drugim wzgórzem o zboczach porośniętych lasem dającym osłonę przed oczyma mieszkańców tej ziemi, gdy któryś z nich zabłąkał się tutaj.