Z wolna grunt począł podnosić się i w pewnej chwili Białowłosy ujrzał, że przez las biegnie długie odkryte pasmo traw niknące na wyniosłości. W przeciwnym kierunku ciągnęło się ono ku wzgórzu, gdzie stała kamienna budowla.
Zbliżył się i nagle stanął wstrzymując oddech, zupełnie nieruchomy, mimowolnie opuściwszy dłoń na rękojeść miecza i przełożywszy wolno oszczep do lewej ręki.
Środkiem owej pokrytej trawą przecinki leśnej biegła wyraźna ścieżka ze śladami stóp ludzkich.
Białowłosy stał skryty za drzewem, wpatrując się w ścieżkę i nie wiedząc, co ma czynić.
Widział wyraźnie, że nie minęło wiele czasu, odkąd przeszli tędy ludzie. Sądząc ze śladów, było ich wielu. Ziemia, jeszcze wilgotna po wczorajszym deszczu, oddawała wyraźnie odciski nagich stóp.
Gdzieś w pobliżu przebywali mieszkańcy tej krainy. Winien był teraz zawrócić i podążyć wraz z przyjaciółmi do księcia, aby oznajmić mu o tym. Lecz może lepiej byłoby przekonać się, dokąd owa ścieżka zmierza? Gdyby udało mu się niepostrzeżenie zbliżyć do siedzib tych ludzi lub obozowiska, Kreteńczycy dowiedzieliby się, czy jest to wielkie miasto, czy tez mała osada o niewielu mieszkańcach, nie mogących zagrozić załodze Angelosa w otwartym boju. Im więcej książę, i Terteus będą wiedzieli, tym lepiej.
Pomyślawszy tak, położył się w trawie i wysunął nieco na pozbawiony osłony pas ziemi. Nie unosząc głowy doczołgał się do ścieżki, przekroczył ją i doczołgał się do przeciwległej krawędzi lasu, gdzie powstał i ruszył wprost pod górę. Pragnął znaleźć się na szczycie i rozejrzeć się stamtąd, mając u stóp całą okolicę.
Las był tu gęsty, a grunt podnosił się wolno, gdyż zbocze było łagodne. Wreszcie wznoszenie się ustało. Był zapewne na wierzchołku wzgórza, lecz splątane gałęzie młodych drzew i zwarte poszycie nie zezwalały wzrokowi przedrzeć się dalej nim na kilka kroków. Postanowił więc wejść na drzewo. Widząc potężny wiąz, którego zwisające konary niemal sięgały ziemi, położył oszczep i miecz u jego stóp, a później dorzucił do nich łuk i kołczan, aby nie przeszkadzały mu we wspinaniu się.
Wchodził szybko i po chwili nie widział już ziemi, odgrodzony od niej szumiącym morzem liści w dole. Wspinał się dalej i wkrótce ujrzał rozległą pofalowaną równinę lasów ciągnących się ku północy, a na prawo drugą błękitną równinę zajmującą cały wschodni widnokrąg i rozlewającą się na południe, gdzie wrzynał się w nią długi półwysep lądu. Zwrócił oczy ku wschodowi na leżący w pobliżu sąsiedni szczyt najbliższego wzgórza.
Kamienna budowla wydała mu się tak bliska, że wystarczyłoby niemal sięgnąć ręką, by jej dotknąć.
Lecz widok, który dostrzegł za nią, sprawił, że wspiął się jeszcze wyżej. Utrzymując się z trudem na wierzchołku drzewa, który kołysał się pod jego ciężarem, spojrzał na szeroką, prostą, jasną drogę biegnącą ku wzgórzu. Niknęła ona zasłonięta zboczem i zapewne kończyła się u stóp kamiennych kolumn. Na drugim jej krańcu - zaledwie widoczne w oddaleniu - ujrzał długie szeregi szarych domów o spadzistych dachach zbiegające się koliście ku okrągłej powierzchni, która była zapewne placem zebrań osady. Więcej nie dostrzegł, gdyż odległość była zbyt wielka, aby prócz zarysu dachów mógł dojrzeć pojedynczych ludzi, gdyby się tam znajdowali. Lecz osada ta była tak rozległa, że w myśli nazwał ją miastem. Ciągnęła się na dużej przestrzeni i sięgała niemal ku morzu, gdzie dostrzegał, jak mu się wydawało, kształt okrętu, maleńkiego z tej odległości jak mrówka. A więc było tu duże miasto i port. Gdyby Angelos płynął wczoraj dalej nie wchodząc do ujścia rzeki, wkrótce dotarłby do południowego krańca półwyspu, a posuwając się na zachód wzdłuż linii wybrzeża, musiałby ujrzeć ową przystań i miasto, którego mieszkańcy nie zapuszczali się zapewne nad bagniste brzegi rzeki, od której dzielił ich niemal dzień drogi przez gęstą puszczę. Jeśli kraina owa była wyspą, musiała to być wielka wyspa, gdyż spoglądając na zachód i ku północy nie dostrzegał nigdzie owej niskiej błękitnej pustki świadczącej o obecności odległego morza. Przeciwnie, wydało mu się, że widzi w słońcu dalekie pasma wyższych wzgórz na zachodzie uciekających daleko w głąb.
Patrzył jeszcze przez chwilę, aby dokładnie zapamiętać ów widok i zmierzyć okiem odległość, a później począł zsuwać się w dół. Schodził szybko i znalazłszy się na przedostatnim konarze, skoczył z wysoka i odbiwszy od ziemi wyprostował szczęśliwy, że tak wiele ujrzał.
Odwrócił się w stronę pnia, by podnieść pozostawiony pod nim oręż. Podszedł i rozejrzał się. Był pewien, że tu go pozostawił. Gdzież były miecz, łuk i oszczep?
Szybko obszedł pień, lecz nic nie leżało w trawie. I wówczas nagły lęk chwycił go za serce.
Uniósł oczy.
Cicho, jak gdyby nie byli żywymi istotami, wysunęli się spoza krzaków i otoczyli go z wszystkich stron przypatrując mu się nieruchomymi oczyma. Włosy ich były ciemne jak włosy Kreteńczyków, a skóra jasna. Odziani byli wszyscy w krótkie, sięgające kolan proste, płócienne szaty, a w ręku trzymali długie siekiery bojowe o lśniących ostrzach z polerowanego brązu. Lecz najstraszliwsze były ich oblicza, pokryte na policzkach i na czole dwoma cienkimi pasmami czerwonej i błękitnej farby, nadającymi im wygląd dziki i surowy.
Stali nie poruszając się z siekierami na pół wzniesionymi i gotowymi do zadania ciosu. Białowłosy dostrzegł, że jeden z nich ma siekierę zatkniętą za skórzany, otaczający szatę pas, a w ręku trzyma jego oszczep.
Było ich kilkunastu i stali ciasnym kręgiem nie spuszczając z niego oka. Wiedział, że nie zdąży uciec. Nie przedarłby się pomiędzy nimi, cios siekiery zatrzymałby go na zawsze.