- Jutro nie załadujemy okrętu, gdyż lud ów cały uda się o świcie na wzgórze, by święcić wschód najdłuższego dnia! Lecz gdy dzień święta minie, pragnąłbym następnego ranka podnieść żagiel. Jeśli nie uczynimy tego, wiatr może zmienić się wkrótce, jak zwykle o tej porze roku, i podróż nasza mogłaby się nadmiernie przeciągnąć. A wówczas, mój wierny Sekkaharze, niechaj Baal ulituje się nad nami! Znaczyłoby to, że powrócimy tu zaledwie raz jeszcze przed nastaniem zimy, co ciężkie przyniosłoby nam straty!
- Wiem, panie mój! Lecz niebo rozjaśniło się dziś i sądzę, że ruszymy z pomyślnym wiatrem, a będzie on towarzyszył nam do samego domu twojego!
- Oby słowa te usłyszała Aszera! Bo jeśli... Lecz nie dokończył. Piaszczystym traktem od strony miasta nadbiegł wysoki, potrząsający toporem wojownik i zatrzymawszy się przed nim, zawołał:
- Czy jesteś obcym kupcem, Assebalem?
- Rzekłeś! - Assebal skinął głową. Rozumiał dobrze mowę owego ludu, przebywając tu co roku od dzieciństwa. - Jestem nim! Czegóż chcesz ode mnie?
- Ja nie chcę od ciebie niczego, lecz pan mój wzywa cię, byś przybył do niego... - Zawahał się, jak gdyby szukając słów, które nie byłyby zbyt uprzejme wobec cudzoziemca. - Pragnie on mówić o pewnym schwytanym człowieku, więc spiesz się nie zwlekając.
Assebal zmarszczył brwi.
- O schwytanym człowieku?... - powtórzył. I dodał: - Biegnij przede mną i donieś twemu wspaniałemu królowi, że nadejdę niebawem!
- Uczynię tak! Lecz nie zwlekaj, aby pan mój nie zniecierpliwił się i gniew jego nie starł cię z czoła ziemi!
Były to zwykłe słowa, jakimi wysłannicy króla zwracali się do kupców dla okazania im, że są jedynie nędznymi cudzoziemcami. Lecz Assebal nie dbał o nie. Odkąd sięgała pamięć ludzka, nigdy żadnego z kupców fenickich nie spotkało na tej ziemi nieszczęście i nie uderzył w nich gniew królewski, bowiem gdyby nie oni, lud ów nie umiejący budować wielkich i sprawnych okrętów, mogących żeglować po wzburzonym morzu, a zagubiony na dalekiej północnej wyspie okolonej niespokojnymi wodami, na których deszcze i mgły nawet latem były rzeczą powszednią, zdany byłby na swe dawne siekiery i młoty, a władcy jego powróciliby do dawnego barbarzyństwa, gdyż choć mieli cynę, bez której nikt dotąd nie wytopił złocistego brązu, jednak nie wiedzieli, jak w piecach i sztuką kowalską doprowadzić do właściwego zmieszania rud i wykucia z nich lśniących ostrzy, narzędzi i ozdób. Sama cyna była zbyt krucha i słaba, by można z niej uformować coś, prócz słabych naczyń i łamliwych kolczyków.
Tak więc" od stuleci już niemal przystań owa służyła kupcom fenickim, a że nie pragnęli oni zdobywać cyny mieczem, lecz płacili za nią godziwie, zezwolono im prowadzić handel. Żaden z nich jednak nigdy nie wyruszył w głąb tej krainy, gdyż nie wolno im było oddalać się od wybrzeża i miasta, aby nie widzieli zbyt wiele.
Wydawszy rozkaz wiernemu Sekkaharowi, by zważone bryły już dziś załadować na dno okrętu, co oszczędzi załodze pracy w dniu odpłynięcia, Assebal ruszył szybkim, lecz nie nadmiernie pospiesznym krokiem drogą prowadzącą z przystani ku miastu.
Po obu stronach ciągnęły się jednakże uplecione z łozy oblepionej gliną domy o wysokich spadzistych dachach, aby deszcz, który padał tu często i długo, mógł prędzej spłynąć na ziemię. Domy owe rozrzucone były nierówno i otoczone usypiskami śmietnisk, na których walały się potłuczone gliniane garnki, nieczystości i resztki pożywienia. Włóczyły się wśród nich psy, rozgrzebując usypiska i obgryzając kości.
Lud ów siał mało ziarna i jadł go także niewiele. Za miastem tuż przed nieprzeniknioną zieloną ścianą puszczy było królewskie pole uprawne, gdzie rosło zboże, podobne nieco do żyta, lecz bardziej przypominające wysoką trawę o małych, ostro zakończonych kłosach. Wczesną jesienią ścinano je kościanymi sierpami i powiązane w snopki, pożółkłe już, bito pękami rózeg na ubitych twardo podłogach chat, skąd dzieci zbierały ziarno do glinianych wysokich naczyń, gdzie przechowywano je, by służyło w zimie jako pożywienie.
Lud ów żył głównie z myślistwa i hodowli zwierząt. Na rozległych łąkach ciągnących się za domami pasły się liczne stada małych czerwonych krów i półdzikich świń, szybkonogich, a pilnowanych przez pasterzy o licach pomalowanych na sposób barbarzyński.
Assebal szedł przyglądając się półnagim dzieciom i kobietom odzianym w długie szaty, utkane z jednego kawałka szarego grubego płótna i spięte na ramieniu kościaną lub brązową spinką. Kobiety wydawały mu się rosłe i piękne, piękniejsze niźli mężczyźni, którym ów obyczaj malowania lica nadawał wygląd dziki i złowrogi. Śmiały się także chętnie i głośno. Idąc Assebal czuł na sobie ich ciekawe spojrzenia. Nie były lękliwe.
Szedł długo, gdyż miasto, będące wielką wsią bez kamiennych budowli i świątyń, rozciągało się szeroko i liczyło około dziesięciu tysięcy mieszkańców, jak sądził. Było ono stolicą wielkiego państwa lub może siedzibą króla, naczelnika innych, pomniejszych królów, panujących nad ludami, które przybywały tu tłumnie, wraz z kobietami i dziećmi, w ów najdłuższy dzień roku, aby pozdrowić wschodzące słońce, które było ich jedynym bogiem. Choć ni on, ni żaden człowiek z załogi fenickich okrętów nie był nigdy w dniu święta na wzgórzu z dala od miasta, gdyż cudzoziemcom dostęp był tam wzbroniony pod karą gardła, jednak ojcu jego udało się pewnego dnia spić winem jednego z odzianych w czerwone szaty starszych tego ludu, będących także kapłanami, składającymi w ów dzień ofiary wraz z królem i przybyłymi naczelnikami pomniejszych ludów.
Człek ów, gdy wino pomieszało mu język, opowiedział ojcu Assebala o tym, jak o wschodzie słońca na kamieniu ofiarnym w świętym kręgu głazów, które w niepamiętnych czasach ustawili ich przodkowie, król otwiera pierś człowieka przywiązanego do ołtarza, wyjmuje z niej ciepłe jeszcze serce i unosi w górę w chwili, gdy pierwszy promień słoneczny nadbiegający nisko nad ziemią oświetli spoczywający kamień. Jedynie w owym dniu blask wschodzącego słońca mógł dotrzeć tam w owej chwili pomiędzy kamiennymi kolumnami. Następną ofiarę zabijał naczelnik, idący tuż za królem w chwale, a za nim inni w kolejności dostojeństwa swego. Każdy, poczynając od króla, zjadał owe dymiące jeszcze, żywe niemal serca, przed obliczem ludu, mażąc swe oblicze krwią ofiary, aby zapewnić całemu ludowi szczęście i przychylność promiennego boga na nadchodzący rok. Wówczas zgromadzone na wzgórzu i wokół niego rzesze wznosiły dziękczynny okrzyk i zwracały wyciągnięte ramiona ku słońcu, radując się i błagając, aby dobra wróżba spełniła się i rok ten był rokiem wesela.