Zawrócili. W komnacie przedsionkowej Kreteńczyk rozejrzał się, postawił dzban na poprzednim miejscu i zgasił lampę oliwną.
- Gdyby wiatr ucichł nieco i przypadkiem ktoś się tu zabłąkał, lepiej abyśmy go usłyszeli, niż gdyby on dowiedział się pierwszy, że tu jesteśmy. Czy masz nóż swój?
- Mam.
- Ja także wziąłem jeden z leżących na owym stosie. Połóżmy się tu i próbujmy usnąć. Jeśli się nam uda, tym lepiej.
I legli na nagiej, chłodnej skale. Białowłosy podłożył sobie rękę pod głowę i przymknął oczy. Przez pewien czas rozmyślał nad tym, co winni uczynić, gdy minie wiatr.
Z wolna myśli splątały się i oto był znowu na skalistym wybrzeżu, spoglądając na morze, z którego powracała niewielka łódź rybacka. Zdawało mu się, że mruży oczy, chcąc rozpoznać rysy ojca. Lecz cóż to? Zamiast znajomej ogorzałej twarzy dostrzegł, że na barkach rybaka spoczywa głowa potwornego krokodyla i zdaje się uśmiechać ku niemu, zbliżając coraz bardziej... aż wreszcie pochwyciły go za ramię ostre zęby...
Szarpnął się gwałtownie, chcąc wyrwać ramię.
- Cóż czynisz? - powiedział w ciemności głos Lauratasa i chłopiec pojął, że to jego ręka nim potrząsa. - Zbudź się!
Usiadł i przetarł oczy. Przez krótką chwilę nie mógł przypomnieć sobie, gdzie się znajduje, lecz słowa Kreteńczyka przywróciły mu pamięć.
- Pójdziemy teraz ku wyjściu. Zapewne spaliśmy zbyt długo. Chodźmy!
Ruszyli ostrożnie korytarzem. Gdy minęli zakręt, serca ich zabiły gwałtownie. Długi, kamienny tunel kończący się wylotem wychodzącym na dno wąwozu przesycony był łagodnym blaskiem. Było zupełnie cicho. Nie wiał już żaden wiatr.
- Bogowie! - szepnął Lauratas. - Już dzień!
Przyspieszył kroku zbliżając się ku wyjściu, opadł na kolana i zaczął się czołgać, a chłopiec poszedł za jego przykładem.
Dostrzegli niebieskie niebo poranka i przeciwległą ścianę wąwozu wraz ze szczytem wzgórza. Dzień wstał piękny i spokojny. Musieli przespać kamiennym snem całą noc.
Ostrożnie wychylili głowy poza krawędź i cofnęli się gwałtownie.
Zboczem wąwozu, pnąc się pod górę krętą, kamienistą drogą, szedł wielki pochód: przodem postępowali biało odziani kapłani, za nimi kilka par łaciatych wołów o rozłożystych rogach ciągnęło długie sanie. Na saniach tych pod baldachimem spoczywała mumia pisarza Nerau-Ta w drodze na wiekuisty spoczynek. Za nią szła żona zmarłego, płacząc głośno i drąc paznokciami skórę obnażonej, spływającej krwią piersi, a dalej płaczki, kapłani, krewni, przyjaciele, słudzy niosący dary oraz żołnierze z długimi włóczniami w dłoniach,
Tego wszystkiego Białowłosy już nie dostrzegł, gdyż nie ogarnął całego obrazu jednym krótkim spojrzeniem.
Cofnęli się w głąb korytarza i stanęli spoglądając na siebie.
- Czy nadchodzą tu? - zapytał chłopiec szeptem, choć pochód był jeszcze poza zasięgiem głosu.
- Nie wiem, lecz zapewne tu, gdyż jest to pogrzeb znacznego człowieka, a nikt znaczny, prócz Nerau-Ta, nie zmarł przed niedawnym czasem.
- Więc uciekajmy! - Białowłosy zrobił krok ku wyjściu. - Może im umkniemy?
- Są tam żołnierze! Czy chcesz, nieszczęsny, pieszo uciekać po tych wzgórzach, ścigany przez uzbrojonych ludzi, bez żadnej kryjówki lub miejsca, gdzie mógłbyś' zniknąć im z oczu?!
- Więc cóż uczynimy? - Głos chłopca zadrżał. - Jeśli tu wejdą, także jesteśmy zgubieni!
W tej samej chwili dobiegły ich zawodzące głosy płaczek.
Białowłosy stał przez chwilę, nie wiedząc, co czynić. W głębi duszy pojmował tylko jedno: za późno! Za późno było na ucieczkę!
Więc gdy Kreteńczyk pochwycił go za rękę i pociągnął w głąb korytarza, nie stawił oporu i dał się poprowadzić i w ciemność, gdzie otwarty sarkofag Nerau-Ta czekał na przyjęcie swego pana.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Przybyłem do ciebie
- Napotkaliśmy chłopa, który wyznał nam, że starszy z jadących konno ludzi zapytał go o wieś leżącą na zachód od jeziora, niemal nad brzegiem. Lecz ludzie ci zabrali mu worki na wodę, pojąłem więc, że chcą nas wprowadzić w błąd i minąwszy wzgórza będą dążyli przez pustynię ku rzece, panie mój...
Dowódca straży uśmiechnął się lekko.
- I cóż dalej? -rzekł Het-Ka-Sebek z pozorną obojętnością.
- Bylibyśmy doścignęli ich zapewne przed nocą, lecz zerwał się wiatr, a gdy on wieje, żaden z ludzi nie może mu stawić czoła. Więc i my musieliśmy szukać schronienia. Gdy wiatr minął, podjęliśmy pościg, lecz serce moje było smutne, gdyż wiedziałem, że bogowie nie zezwolą mi wykonać twego najświętszego rozkazu. Żaden zbieg na pustyni i żadne zwierzę nie mogą przeżyć wielkiej nawałnicy, jeśli nie znajdą schronienia. A wiatr ów nadszedł nagle i w porze roku, w której niemal nigdy nie przychodzi, wiedziałem więc, że nie mogli skryć się zawczasu i przewidzieć, że nadciągnie, a pragnienie ucieczki przed twym gniewem musiało gnać ich ku odludnym stronom. Tak też się stało, panie mój. Udali się oni na wschód, okrążając z dala ziemie uprawne za pasmem wzgórz, gdzie jest miasto umarłych. Tam psy nasze wywęszyły najpierw jednego konia, a później drugiego. Były zasypane piaskiem, w miejscu, gdzie powstały całe nowe wzgórza. Lecz szczęśliwie konie owe nie leżały zbyt głęboko.
- A ludzie? - zapytał niecierpliwie Het-Ka-Sebek. - Mów mi o ludziach!
- Zapewne leżą oni tak głęboko pod którąś z nowych gór piaskowych, że mogą tam pozostać do końca świata, panie mój. Muszą być głęboko, inaczej psy moje wywęszyłyby ich ciała.
- A czy nie mogli się nigdzie schronić?