Przez chwilę leżał nieruchomo, oddychając głęboko świeżym, czystym powietrzem nocy, wpatrzony w rozgwieżdżone niebo nad głową. Uczuł ściskanie w gardle i z trudem pohamował łzy. Z otworu dobiegł go przytłumiony szept Lauratasa:
- Bierz!
Wysunęła się naga ręka trzymająca zawiniątko. Białowłosy przeniósł broń i żywność pod skałę o kilka kroków od otworu. Jeden z łuków zarzucił na ramię i przewiesił przez pierś kołczan ze strzałami. Później
zbliżył się do otworu.
Teraz dostrzegł, jak ogromny odłam skalny niewolnicy opuścili dla zatarasowania wejścia. Od uderzenia skała była pęknięta w kilku miejscach. Tuż nad miejscem, gdzie Lauratas przebił otwór, widniała wąska głęboka szczelina. "Gdybyśmy wiedzieli o tym - pomyślał odruchowo - bylibyśmy wcześniej odzyskali wolność."
Odszedł od skały i usiadł nadsłuchując. W dolinie i pośród okalających ją nagich kamiennych wzgórz była zupełna cisza. Nie wiał najmniejszy nawet wietrzyk.
- Czy słyszysz coś? - dobiegł go szept Lauratasa.
- Nie... - Białowłosy zbliżył się do otworu. - Noc jest ciemna i dzień nie budzi się jeszcze na wschodzie. Zapewne noc zapadła właśnie, gdy przebiłeś skałę.
- Tym lepiej... - nadbiegła cicha odpowiedź. Lauratas poruszył się. Najwyraźniej próbował, ile musi jeszcze odbić odłamków skalnych.
- Spróbuję uderzyć tu... - Palec jego wysuniętej z otworu dłoni wskazał wybrzuszenie w górnej krawędzi dziury. - Jest tu szczelina i zapewne skała łatwiej się ukruszy.
Chłopiec cofnął się, chcąc ujrzeć, jak wysoko sięga pęknięcie w skale. W tej samej chwili Kreteńczyk uderzył silnie w wybrzuszenie.
Chłopcu wydawało się, że ściana sieknęła. Chciał krzyknąć, podbiec, lecz stał jak skamieniały. Dostrzegł tylko, że Lauratas wysunął rękę z otworu, jak gdyby pragnąc rozpaczliwie wydostać się na zewnątrz.
W tej samej chwili ogromny odłupany blok skalny osunął się nieznacznie i zatrzymał niemal bez dźwięku. Mała chmurka białego pyłu uniosła się w mroku.
Przez mgnienie oka Białowłosy nie mógł pojąć, co się stało. Później drżąc zbliżył się ku ścianie. Otwór zniknął.
Wielki obluzowany kawał skały osiadł w nim i zbocze wyglądało niemal tak jak w chwili, gdy opuścił grobowiec.
Lecz chłopiec nie spoglądał na skałę. Szeroko otwartymi, pełnymi przerażenia oczyma wpatrywał się w to, co widniało u jej podnóża w bladym blasku gwiazd.
Spod krawędzi ogromnego głazu wystawały palce ludzkie.
- Lauratasie... - powiedział cicho - Lauratasie ...
Zbliżył się jeszcze o krok. Patrzył. Przez głowę przebiegały rozpaczliwe myśli, chciał rzucić się na ratunek, uczynić coś.
Lecz wiedział, że niczego już nie da się uczynić. Lauratas nie ujrzy już nigdy rodzinnych brzegów.
Leżał przywalony ogromnym blokiem skalnym i zginął, zapewne nie wiedząc nawet, że ginie, przygnieciony jak mrówka pod stopą człowieka. Tak blisko chwili, gdy miał opuścić grobowiec, który na wieki oto stał się i jego grobem.
Chłopiec pochylił się, wziął w obie dłonie garść kamyków i płacząc złożył je ostrożnie na palcach umarłego. Później usypał wokół nich mały kopczyk i obłożył go kilkoma większymi kamieniami, aby nie tknęła ich przechodząca hiena lub ptak żywiący się padliną.
Wyprostował się i otarł łzy. Był sam pośród nocy w Dolinie Umarłych.
- Muszę odejść, Lauratasie... - wyszeptał. Stanął przed skalną ścianą, która kryła ciało człowieka, będącego mu przez tyle dni jedynym przyjacielem. Wyprostował się i przyłożył zwiniętą dłoń do czoła na znak czci.
- Muszę odejść, lecz jeśli kiedykolwiek odnajdę twe brzegi rodzinne, zapalę stos ofiarny, aby dusza twoja zaznała spokoju w krainie cieni.
Otarł łzy nagim przedramieniem i ruszył ku zawiniątkom leżącym nad urwiskiem. Zagryzając wargi, przełożył strzały Lauratasa do swego kołczanu, pozostawił pod skałą jego-łuk i przełożył cebulę z jego węzełka do swojego, odrzucając złote kolczyki i szpile, które Kreteńczyk wybrał dla siebie.
Raz jeszcze rzucił okiem na skałę i odetchnął głęboko. Później powiódł wzrokiem po grzbietach wzgórz. Świt jeszcze się nie rodził. Nadal była noc.
Chciał ruszyć, gdy nagle zatrzymał się i powoli miękko przywarł do skały. Ostrożnie złożył na ziemi węzełek i zdjął łuk z ramienia, wyjmując strzałę i napinając cięciwę. W dolinie zagrzechotał trącony kamień.
Znowu. Mrużąc oczy, starał się dostrzec, co poruszało się pośród mrocznych wzgórz.
Czekał. W dolinie ponownie zapadła cisza. Po chwili następny kamień potoczył się w dół... bliżej.
Wreszcie dostrzegł w świetle gwiazd samotnego jeźdźca na koniu.
Zbliżał się krętą, kamienistą drogą, pnąc się pod górę. Zapewne jeden ze strażników pustynnych, przemierzający Dolinę Zmarłych, by odstraszyć złodziei. Jeśli tak było, inni także musieli być w pobliżu. Nie zapuszczałby się przecież samotnie pomiędzy wzgórza tak daleko od miasta i ostatnich siedzib ludzkich.
Jeździec zbliżał się z wolna, lecz nieustannie. Najwyraźniej nie krył swej obecności, wierząc, że jest tu zupełnie sam. A może przez całą noc już przebywał na odludziu i powracał teraz do swoich.
Droga jego wiodła obok skały, gdzie był grobowiec Nerau-Ta.
Białowłosy rozejrzał się szybko. Nad nim piętrzyła się stroma ściana skalna, w dół biegło odkryte,
kamieniste zbocze, na którym byłby widoczny jak na dłoni, nawet przy świetle gwiazd. Nie było odwrotu. Jeśli musieli się spotkać, jeden z nich nie wyjdzie żywy z tego spotkania.
"Koń!" - przeszło mu nagle przez myśl. Odróżniał już uchem poszczególne powolne uderzenia kopyt o skałę. Jeździec przestał się wspinać, gdy kręta ścieżka osiągnęła wysokość grobowca Nerau-Ta. Był już blisko.