Zaczął zastanawiać się nad tym i wydało mu się, że jest to jedyna droga ucieczki. Wiedział, że musi podążać nieustannie ku północy. Tam było morze, a daleko za morzem Troja królów. A jeśli Het-Ka-Sebek wiedząc o tym zagrodził mu drogę rzeką, rozstawiwszy także straże na wzgórzach, to czyż jego straszliwi jeźdźcy na szybkich koniach nie przebiegają teraz ze swymi psami pustyni na obu brzegach, aby go pojmać? Oddalił się już od wielkiego jeziora, to prawda. Lecz nie tak daleko, aby władza wielkiej świątyni Sebeka nie mogła tu sięgnąć. Nie znał obyczajów tej krainy, sądził, że ludzie ci łatwo porozumiewali się z sobą i wieść o jego ucieczce zapewne wyprzedziła go bardzo.
Westchnął. Zawróciwszy teraz, musiałby oddalić się od morza, nie było jednak innej rady. Nie opuszczając zbawczego cienia, lekkimi ruchami wiosła obrócił łódź i ponownie zagłębił się w gęstym morzu trzcin.
Gdy zapadła noc, zanurzył w wodzie jeden ze skórzanych worków, a później drugi i czekał cierpliwie, patrząc na wybiegające z nich bąbelki powietrza, połyskujące srebrzyście w bladym blasku cienkiego sierpa księżycowego.
Wyciągnął oba worki, zawiązał ich szyjki rzemieniem i przerzucił sobie przez ramię. Łuk zawiesił na drugim ramieniu i ująwszy w dłoń nóż, wyskoczył na grząski brzeg.
Początkowo szedł wśród wysokich trzcin, stąpając powoli i starając się przebić wzrokiem ciemność. Obawiał się w równym stopniu napotkania dzikiej bestii jak ludzi. Lecz naokół było cicho i nic nie mąciło
spokoju wczesnej pogodnej nocy.
Wreszcie trzciny skończyły się. Przed nim było łagodnie wznoszące się wzgórze pozbawione roślinności. Przez długą chwilę stał próbując wypatrzeć, czy na krawędzi dzielącej ziemię i ciemne niebo nic nie porusza się. Wreszcie oderwał się od trzcin i pochylony nisko nad ziemią, kryjąc się za pokrywającymi zbocze głazami, zaczął wspinać się na szczyt wzgórza.
Zbliżając się do niego opadł na czworaki, aby głowa jego nie odcinała się od nieba. Wreszcie wpełznął na szczyt i przywarł do ziemi rozglądając się.
Za nim pośród ciemnego morza trzcin biegła w dole szeroka, srebrzysta, szemrząca rzeka, a przed nim były nie kończące się, oświetlone miękkim księżycowym blaskiem, łagodne wzgórza, uciekające aż po granice widzenia. Tam, na prawo, gdzie niknęła rzeka, musiało być miasto, do którego dopłynął za dnia. Chcąc je wyminąć, musi zatoczyć szerokie koło wzgórzami.
Spojrzał na niebo, by zapamiętać położenie gwiazdozbiorów. Od czasu, gdy zaczął myśleć, wiedział, że w. ciągu nocy poruszają się one wszystkie, prócz jednej gwiazdy, która wyznacza rybakom kierunek, gdy powracają do brzegu rodzinnego nocą. Odnalazł ją i raz jeszcze objął oczyma wzgórze.
Później, schylony, nadal ściskając nóż, ruszył w dół. Szedł przez całą noc, a gdy pierwsze ślady niewidzialnego jeszcze słońca wytrysnęły na wschodzie, wyszukał ukryte pośród skał zagłębienie i położył się w nim. Noc była chłodna, lecz wraz z nastaniem dnia napłynęło ciepło.
Skulony, niewidzialny pośród rzucających ostry cień głazów, usnął.
Budził się kilkakrotnie z ciężkiego snu, pełnego pogmatwanych obrazów, gdzie dzieciństwo mieszało się z wypadkami ostatnich dni, tak jak gdyby wspomnienia były pękniętymi malowanymi naczyniami, których kawałki nie dawały się złożyć i tańczyły przed zamkniętymi powiekami układając się w straszliwe, pełne lęku obrazy. Usypiał znowu, a gdy wreszcie obudził się wypoczęty, słońce dotykało już granicy czerwonych wzgórz na widnokręgu.
Odszedł tak daleko od rzeki, że nie dostrzegał nawet doliny, której środkiem płynęła. Otaczało go pofalowane morze piasków i nagich skalistych grzbietów. Leżąc począł wpatrywać się w odbiegające ku widnokręgowi wydmy. Nie dostrzegał niczego, na czym mógłby oprzeć wzrok. Ani jednej żywej istoty, drzewa, kępy traw lub zarośli. Usiadł i sięgnąwszy po skórzany worek wypił z niego resztę wody, która była już tak ciepła i mdła, że z trudem ją przełknął.
Zapadał zmrok. Białowłosy chciał wygrzebać dół w ziemi i ukryć w nim niepotrzebny już worek, lecz po namyśle zarzucił go na ramię wraz z drugim, wciąż jeszcze pełnym. Obejrzał dokładnie łuk, napinając dla próby cięciwę, i ruszył.
Gwiazdy zabłysły już na niebie i spojrzawszy na nie pojął, że nie zgubił kierunku. Oby tylko rzeka nie płynęła nadal tak nieprzystępnym, skalistym korytem. Nie miał już łodzi ani niczego, co mógłby zjeść, lecz wierzył, że gdy okrążywszy miasto powróci ku rzece, znajdzie jedno i drugie.
Postanowił, że przez pół nocy będzie nadal szedł z biegiem rzeki, a później zacznie się ku niej zbliżać niemal prostopadle, by sprawdzić, czy znajdzie nad nią ukrycie. Tak czy inaczej, bez zapasu wody nie mógłby wędrować długo przez pustynię.
Szedł rozglądając się czujnie, starając się nie wynurzać na oświetlone księżycem rozległe płaszczyzny łagodnych zboczy i grzbiety, skąd roztaczał się rozległy widok, lecz na których sylwetka ludzka także była widoczna.
Przed północą zawrócił ku rzece obliczywszy, że jeżeli nie skręca ona za miastem ku wschodowi, winien napotkać ją przed świtem. Wszedł w głęboki, skalisty wąwóz, którego dno pokryte było oberwanymi ze zboczy głazami. Było zupełnie cicho. Wybierając swobodnie drogę, przyspieszył. Nie dostrzegł, nie usłyszał i nie przeczuł dwu ciemnych sylwetek, które oderwały się od skał i cicho skoczyły ku niemu z tyłu.
Dopiero gdy ciężka płachta owinęła jego ciało i pochwyciły go dwie pary silnych rąk, pojął, że nie ma ratunku. Próbował jeszcze rozpaczliwie wyswobodzić rękę i sięgnąć po wiszący na piersi nóż, lecz wyrwano mu ręce spod płachty i skrępowano szybko za plecami.
Szarpnął się raz jeszcze, rozpaczliwie, lecz w tej samej chwili otrzymał silne uderzenie w tył głowy i ogarnął go mrok.