Выбрать главу

    Białowłosy rozłożył ręce i odparł:

    - Nie pojmuję twej mowy, wojowniku.

    Oczy tamtego błysnęły, uniósł rękę, jak gdyby chciał uderzyć chłopca, lecz najwyraźniej zmienił zamiar, gdyż zawołał głośno. Od czoła zawrócił drugi jeździec. Wymienili z sobą kilka szybkich stów.

    - Czy należysz do ludu morza? - zapytał drugi jeździec, kalecząc mowę ludzi wysp, lecz dość zrozumiale, aby Białowłosy pojął jego słowa.

    - Tak, panie. Jestem Trojańczykiem i synem rybaka.

    - Trojańczykiem? - Tamten nie pojął najwyraźniej. - Czy jesteś z ludu morza pytam?

    - Tak, panie.

    Jeźdźcy znów wymienili kilka słów.

    - Jak się tu znalazłeś i czemu miałeś tak piękny łuk i bogate złote ozdoby? Czy ojciec twój jest królem i da za ciebie wysoki okup?

    - Ojciec mój nie jest królem, a ozdoby te zabrałem wraz z łukiem z grobu pewnego możnego człowieka tej krainy.

    Białowłosy mówił powoli, jak gdyby chcąc, aby tamten pojął dobrze jego słowa. Równocześnie starał się zyskać na czasie pragnąc zebrać myśli. Winien był mówić prawdę i zataić to, co było najgroźniejsze. Gdyby ludzie ci dowiedzieli się, że poszukuje go Het-Ka-Sebek, zapewne oddaliby go świątyni za okup, którego by nie poskąpiła. A więc byli to owi koczownicy pustyni, którzy napadali na pograniczne wioski i chwytali niewolników...

    - Jak się tu znalazłeś?

    - Wypatrzył mnie w łodzi na morzu pewien kupiec płynący do tej krainy. Nawałnica zagnała mnie daleko, gdy łowiłem ryby. Sprzedał mnie do pewnej świątyni, skąd zbiegłem, chcąc dostać się do swoich. Gdy uciekłem, wyście mnie pojmali.

    Jeźdźcy znowu wymienili kilka stów.

    - Czy mówisz prawdę i nie jesteś synem możnego człowieka?

    - Gdybym nim był, czyż nie pragnąłbym, aby ojciec mój wykupił mnie od was, pozwalając mi powrócić do rodzinnego domu?

    Słowa te najwyraźniej ich przekonały. Odjechali obaj ku przodowi pochodu nie obrzucając go już ani jednym więcej spojrzeniem.

    Białowłosy łyknął nieco wody z worka, a później wylał z niego ostatnie krople na dłoń i osuszył ją językiem. Słońce było coraz wyżej i upał rósł. Okrył głowę pustym workiem na wodę, gdyż promienie poczęły prażyć niemiłosiernie.

    Konie szły równo, wspinając się na łagodne wydmy, schodząc z nich w dół i wspinając się na następne. Wokół roztaczał się nieskończony świat gorących piasków, pusty, straszliwy i wrogi każdej żywej istocie.

    Lecz choć Białowłosy wiedział, że jest jeńcem okrutnych wojowników pustyni, choć pojmował, że jedynym losem, jaki go czeka, jest los niewolnika, nie odczuwał trwogi ani przygnębienia. Ludzie ci musieli, tak jak i on, obawiać się spotkania ze strażnikami pustyni, swymi odwiecznymi wrogami. Byli jedynymi sprzymierzeńcami, których mógł napotkać walcząc rozpaczliwie o życie, ścigany pośrodku obcej krainy.

    A oprócz tego... głowy koni nieustannie skierowane były ku północy i każdy krok ich smukłych nóg przybliżał go ku morzu.

    Na czwarty dzień skręcili ku północnemu wschodowi, a na dziesiąty, gdy wzeszło słońce, Białowłosy ujrzał na krańcu piaszczystych wzgórz równinę, która z dala wydawała się ciemna, niemal czarna. Lecz gdy słońce poszybowało wyżej i zbliżyli się ku niej; barwa jej przemieniła się w ciemnobłękitną.

    Wówczas chłopiec objął mocniej nogami boki konia i uniósłszy zwiniętą w pieść dłoń ku czołu, drugą rękę wyciągnął przed siebie. Nikt nie przypatrywał mu się i nikt go nie słuchał.

    Wyprostowany, unosząc oczy ku bezchmurnemu niebu, wypowiedział półgłosem:

    O, morze ciemne jak wino, Matko czarnych okrętów, Bądź pozdrowione, gdy niesiesz Mnie, syna, na piersi twojej.

    Były to pradawne słowa, które należało wyrzec, ujrzawszy morze, gdy nadchodziło się z głębi lądu.

    Wieś, do której zbliżali się po południu, nie leżała nad samym morzem, lecz z dala od niego nad źródłem słodkiej wody otoczonym palmami i łąką, na której pasło się kilkadziesiąt koni.

    Była to siedziba plemienia, do którego należeli wojownicy powracający teraz z niewolnikami. Konie puszczono na trawę, a pojmanych zagnano do zagrody jak bydło domowe. TU otrzymali natychmiast świeżą wodę i żywność. Z pewnością, jak osądził Białowłosy, byli przeznaczeni na sprzedaż, gdyż nikt nie dbałby o nich, gdyby nie byli towarem. Nie bito ich także. Dzicy wojownicy pustyni zachowywali się wobec nich z zupełną obojętnością, tak jak wobec zwierząt prowadzonych na rzeź.

    Nim nastał zmierzch, przed zagrodą stanął stary człowiek, zapewne wódz plemienia, obejrzał niewolników i oddalił się. Na noc spędzono ich na wolną przestrzeń pod gołym niebem po drugiej stronie wioski, gdzie znajdowali się już inni ludzie, także pojmani.

    Tak spędził kilka dni. Wreszcie któregoś ranka wojownik, który znał mowę ludu morza, pojawił się i skinął na Białowłosego.

    - Pójdź za mną!

    Ruszyli ku kilku stłoczonym nie opodal źródła domkom, ulepionym z gliny. Gdy weszli do jednego z nich, chłopiec nie mógł początkowo dostrzec niczego w półmroku.

    - Klęknij! - rzekł stojący za nim wojownik, a gdy chłopiec nie wykonał pospiesznie jego rozkazu, chwycił go za ramiona i rzucił na ziemię pod stopy starego człowieka, którego Białowłosy ujrzał po raz pierwszy

owego wieczora po przybyciu tutaj.

    Stary człowiek rzekł kilka słów w nie znanej Białowłosemu mowie i wojownik pochylił się. Pochwycił chłopca za ramię i podniósł go ponownie.

    Przywykłe już nieco do półmroku oczy Białowłosego dostrzegły na niskim, płaskim kamieniu, służącym zapewne jako stół, rozłożone przedmioty, które miał z sobą podczas ucieczki.

    - Johuga, który jest panem twego życia, zapytuje cię, czy rzekłeś prawdę mówiąc, że jesteś synem rybaka . z dalekiej krainy?

    - Tak, panie. Jestem nim.

    Stary człowiek przyglądał mu się badawczo. Teraz odezwał się sam. Mówił znacznie lepiej językiem ludów morza niż ów, który służył uprzednio za tłumacza.