Nie, nie mylił się. Zewsząd czuł woń spalenizny. Ujrzał kilku mężczyzn zajętych stawianiem chaty obok miejsca, gdzie zgliszcza wskazywały, że spłonęło poprzednie domostwo. Dalej widok był wszędzie ten sam. A że domy stały niekiedy z dala od siebie, więc nie mógł to być zwykły pożar, biegnący od dachu do dachu i obejmujący całą wieś.
Wreszcie zatrzymali się przed większym, nowym zupełnie domostwem o ścianach z włókien palmowych obrzuconych gliną.
- Zejdźcie z koni! - rozkazał jeden z wojowników, sam zeskoczył i wszedł do wnętrza. Pozostali trwali nadal z łukami wymierzonymi w pierś stojących.
Dokoła poczęli zbierać się ludzie. Haugha dostrzegł, że byli to niemal sami mężczyźni, a tylko niewiele kobiet i starszych dzieci. Stał nieruchomo, wpatrzony w osłonięty matą otwór wejściowy domu. Wiedział już. Wojownik ukazał się i skinął ręką.
- Wejdź, Haugho, wodzu straży pustynnej! - rzekł dając znak ręką jego towarzyszowi, aby pozostał na miejscu.
Haugha wszedł. Przez chwilę jego przywykłe do otwartych przestrzeni oczy nie mogły niczego dostrzec w półmroku. Później ujrzał młodego człowieka siedzącego na posłaniu ze skór.
- Bądź pozdrowiony, ty i twój dom... - rzekł Haugha i mimowolnie rozejrzał się.
- Siądź, wodzu straży pustynnej... - Młody człowiek skinął na stojącego w drzwiach wojownika. - Niechaj wniosą tu jadło i napitek dla czcigodnego wodza, a także daj wypocząć i pożywić się jego towarzyszowi, który zapewne jest utrudzony jak i on sam.
Wojownik wyszedł. Haugha siadł na wskazanym naprzeciw młodego człowieka legowisku ze skór i uniósłszy głowę spojrzał mu w oczy, lecz nie przemówił do niego. Tamten także milczał.
Wniesiono dzban świeżej wody, placki i suszone figi. Młody człowiek poruszył się, sięgnął po placek i podał gościowi.
Haugha przyjął placek, przełamał go i podał część gospodarzowi. Uczynił to spokojnie, choć wiedział, że jeśli ręka z plackiem zawiśnie w powietrzu, będzie to oznaczało, że śmierć jego jest postanowiona.
Młody człowiek bez wahania wziął ofiarowaną sobie część placka i począł jeść. Milczeli nadal.
Dopiero gdy wychylili kubki i odstawili je od siebie, młody człowiek rzekł:
- Nie było mnie tu wówczas. Ojciec mój zapragnął, abym zdobył sobie żonę, gdyż poprzednią, która nie urodziła mi jeszcze syna, ukąsił skorpion i zmarła.
Urwał. Haugha czekał nieporuszenie.
- Więc, jak chce obyczaj, odjechałem samotnie i zdobyłem żonę... - Znowu urwał i pokiwał głową. - Gdy powróciłem, minęły już trzy dni od owej napaści.
- Czy przybyli z morza? - zapytał Haugha.
- Odgadłeś, wodzu. Przybyli z morza i odpłynęli okryci nocą na czarnych okrętach. Zabili strażników, którzy strzegli brzegu, i zaskoczyli wieś we śnie. Zabrali wiele naszych kobiet i dorastających dzieci... zabili też wielu wojowników, nim lęk minął i mogli oni stawić czoła napastnikom.
- Napadnięty we śnie jest jak kobieta, dziecko i gołębica - rzekł Haugha. - Tak mówi przysłowie mego ludu.
- Jest to przysłowie prawdziwe i mądre, wodzu. Pochowałem mego ojca i odbudowuję wieś.
- Przybyłem tu, gdyż tak chciał twój ojciec... -rzekł Haugha.
- Wiem. Inaczej skorzystałbym, że przybyłeś tu sam, bez twych wojowników, i kazałbym cię zabić, gdyż jesteście naszymi wrogami. Lecz wola mego ojca była inna i muszę jej być posłuszny. Odjedziesz żywy. Lecz jak mi powiedziano, wysłannik twój miał ci rzec, że otrzymasz owego białego chłopca, gdy zezwolisz naszym wojownikom obejść Wielkie Jezioro i uderzyć na południowe krainy lasów.
- Powtórzył mi on te słowa twego ojca.
- Wiedz tedy, że choć pragnąłbym wypełnić jego wolę, nie mogę tego uczynić, gdyż chłopiec ów nie znajduje się już we wsi.
- Czy zginął?
- Nie, gdyż nie znaleziono po napadzie jego ciała, a każdy by je rozpoznał. Piraci z ludu morza musieli go porwać z sobą. Był on zresztą jednym z nich.
- A więc nie ma go tu... - rzekł spokojnie Haugha. Uniósł głowę. - Jeśli pragniesz wyświadczyć mi przysługę, młody wodzu, wyprowadź mnie z twego domostwa i wbij mi włócznię w serce tak, aby ujrzał to mój wojownik. A później puść go wolno, aby doniósł o tym kapłanom w mieście nad Wielkim Jeziorem.
- Nie uczynię tego, gdyż wolą ojca mego było, abyś odszedł stąd żywy.
- A czy wiesz, do jakiego ludu należeli owi piraci?
- Do ludu morza. Mieszkają oni na wyspach północnych, a jak słyszałem z opowieści starych ludzi i tych, którzy znają ich mowę, leżą one o siedem, dziesięć, a niektóre nawet o dwadzieścia dni żeglugi przy sprzyjającym wietrze. Lecz jest ich niezliczone mnóstwo, jak gwiazd na niebie. Tak mówią starzy ludzie... A jak jest naprawdę, któż może wiedzieć? Nie jesteśmy ludźmi morza, lecz piasków pustyni, i niewiele wiemy o tym.
- Tak... - rzekł cicho Haugha. - Jesteśmy ludem piasków i nie umiemy odnajdywać śladów na morzu... a więc ojciec twój pozostanie nie pomszczony, a ja nie odnajdę owego chłopca.
- Rzekłeś, wodzu... - Młody człowiek skinął głową.
- A więc zezwól mi odejść i dzięki ci za gościnę.
Haugha wstał.
- Odejdź w pokoju! - rzekł młody człowiek i zaklaskał w dłonie nakazując swym wojownikom, aby dali gościom wodę i zapasy jadła konieczne do przekroczenia pustyni.
Lecz dzielny Haugha, wódz straży pustynnej, nie przebył morza piasków.
Gdy po sześciu dniach podróży ukazały się z dala brzegi Wielkiego Jeziora, zatrzymał konia i rzekł:
- Utnij mi głowę i zanieś ją czcigodnemu Het-Ka-Sebekowi, aby wiedział, że zapłaciłem za mą nieudolność w tropieniu zbiegów, i nie mścił się okrutnie na mym rodzie. Powiedz mu też, że owego białowłosego zabójcę boga porwali piraci z ludu morza. Powiadają, że ręce kapłanów są długie jak świat i sięgną wszędzie. Niechaj więc Het-Ka-Sebek wyciągnie swe ręce na kraniec świata i ujmie za morzem Owego młodzieńca. A teraz czyń, jak ci nakazałem!