- Nie mam jeszcze imienia, panie... - Białowłosy odwrócił się i usiadł ostrożnie. - W ojczyźnie mojej nadają je w chwili, gdy młodzieńca powiodą do pieczary Posejdona, aby odtąd był dojrzałym mężem. Matka moja i ojciec zwali mnie Białowłosym.
- I słusznie cię tak zwali, gdyż nie widziałem jeszcze człowieka, który nie będąc starcem miałby włosy tej barwy! - Młody żeglarz roześmiał się. - A mnie zwą Terteus. Ojciec mój jest królem wyspy Sytnos. Niewielka to wysepka, lecz skalista, i każdy, kto nie zna wejścia do przystani, zginie na skałach! - Znowu się roześmiał. - Ujrzysz to własnymi oczyma, gdy z pomocą bogów dopłyniemy tam za dni dwanaście lub mniej nawet, jeśli wiatr nadal będzie nam jak teraz sprzyjał... - Spoważniał.
- Każę, aby ci dawano wiele jadła, gdyż utraciłeś więcej krwi, niż wolno utracić. A jak rzekłem, nie będziesz niewolnikiem.
- Dzięki ci, panie. Nie czuję głodu.
- Nie mów do mnie: panie, gdyż przystoi to jedynie niewolnikom.
- A więc, dzięki ci, Terteusie... - szepnął Białowłosy i osunął się na deski, gdyż pociemniało mu nagle w oczach i w głowie odezwał się cichy, rosnący szum.
I dodał w myśli:
"Dzięki ci, Wielka Matko, która nie odwróciłaś swego oblicza od tak nędznego stworzenia, jakim jestem, nie będąc nawet dojrzałym mężem. Dzięki ci, że nie ukarałaś mnie, choć sądziłem, że zadrwiłaś ze mnie okrutnie..."
I znów, choć modlitwa jego zwrócona była ku bogini, ujrzał pod przymkniętymi powiekami spokojną twarz swej matki.
Z wysiłkiem otworzył oczy.
- Terteusie... -rzekł cicho.
- Cóż chciałeś rzec? - Młody kapitan pochylił się nad nim.
- Czyś... czyś zabrał owe złote skarby z chaty starego. wodza?
- A czemuż pragniesz o tym wiedzieć? - Terteus zmarszczył brwi.
- Gdyż zabrałem je z pewnego grobowca w Egipcie... Był z nimi mój nóż... prosty i nie mający żadnej wartości... Nosiłem go w tej oto pochwie...
Uniósł rękę i dotknął sznura na piersi.
- Spojrzałem raz jeden na ów skarb... - rzekł Terteus wzruszając pogardliwie ramionami. - Leży on pod masztem, zawinięty w płótno. Lecz wstrzymaj się...
Odwrócił się i odszedł ku środkowi okrętu. Po chwili powrócił. Białowłosy, walcząc z ponowną falą słabości. otworzył oczy.
- Czy to ten?
- Tak, panie... tak, Terteusie... Wyciągnął rękę, a kiedy poczuł w niej znajomy kształt, uniósł nóż ku wargom i ucałował go.
- Cóż widzisz w nim tak cennego? Czy przynosi ci szczęście?
Chłopiec zwrócił spojrzenie ku stojącemu nad nim mężczyźnie i uśmiechnął się.
- Jeśli powiem ci, że zabiłem nim rybę, wielką jak czółno, i egipskiego boga-potwora, nazwiesz mnie nikczemnym kłamcą i rozkażesz wyrzucić do morza rybom na pożarcie...
- Nie uczynię tego, gdyż pojmuję, że majaczysz na skutek zadanej ci wczoraj rany. Znałem starszych niźli ty, którzy prawili od rzeczy, gdy gorączka weszła w ich ciała. Uśnij, a gdy zbudzisz się, każę, aby cię nakarmiono i napojono.
Szóstego dnia Białowłosy wstał po raz pierwszy, przeszedł aż do masztu i powrócił na dziób, czując lekki ból w udzie. Na ósmy dzień poruszał się już niemal z dawną swobodą. Wiatr dął niezmiennie z południa i okręty płynęły szybko, oddalając się od gorącej ziemi egipskiej.
Przed zachodem Białowłosy ujął po raz pierwszy wiosło. Wiedząc, że wojownicy-wioślarze przyglądają mu się z drwiącym niedowierzaniem, zanurzył je w wodzie. Było ciężkie, a jego nadwątlone siły nie powróciły jeszcze w pełni, lecz radość, jaką odczuwał, kazała mu zapomnieć o wysiłku. Podobnie jak wszyscy oni był człowiekiem morza i pojmował jego ogrom, zmienną barwę i tajemnice, jak rolnik pojmuje ziemię, a pasterz, nie ucząc się tego nigdy, wróży z zachowania się stada nadchodzącą zmianę pogody lub grożące niebezpieczeństwo. Nawet śmierć sama, gdy miała nadejść na morzu, wydawałaby mu się zapewne inna, mniej straszliwa niźli ta, która krążyła nad nim pośród gorących piasków krainy oddalającej się teraz na południe i coraz bardziej nierzeczywistej, jak przerażający sen w miarę upływu czasu po przebudzeniu.
Na dziesiąty dzień Terteus, stojąc na dziobie okrętu i wpatrując się w migotliwą linię widnokręgu, rzekł do niego:
- Wkrótce ujrzymy mój rodzinny brzeg, jeśli... nie spotkamy ich, gdyż w tej okolicy morza krążą oni niemal nieustannie czatując na nas.
- Kto?
- Kreteńczycy. Żeglarze nieśmiertelnego Minosa. Tędy wiedzie ich szlak handlowy do Egiptu i miast fenickich, także i owego Gubal, o którym mi opowiedziałeś. A mają oni przystanie i składy wszędzie na podbitych przez siebie wyspach, gdyż zbrojne ich ramię unosi się nad wodami świata, które przemierzają na niezliczonych, rządzonych jedną wolą okrętach. Dla tej przyczyny nienawidzą nas i naszego bohaterskiego rzemiosła. Przeszkadzamy im ile sił bogacić się jeszcze bardziej, choć ludzie powiadają, że na wyspie ich są skarby nieprzebrane, a władcy ich żyją w przepychu większym nawet niż boski faraon Egiptu. Byłoby rozumnym, gdyby kiedyś nasze niewielkie floty połączyły się i uderzyły na Kretę. Dzielniejsi jesteśmy niźli oni, lecz rozbici na maleńkie pirackie królestwa. A oni wypływają zwykle na morze wielką flotą i biada wówczas temu z nas, który ich spotka, gdyż żadnego pirata nie trzymają przy życiu, gdy go pochwycą.
- Czy dla tej przyczyny jeden z okrętów płynie dziś daleko w przedzie?