Z tego miejsca podróż do Iffish nie trwała długo. Wpłynęli do portu Ismay w cichy, ciemny wieczór: wkrótce zaczął padał śnieg. Przycumowali łódź „Bystre Oko”, która zaniosła ich do wybrzeży królestwa śmierci i z powrotem, a potem poszli pod górę wąskimi uliczkami do domu czarnoksiężnika. Ich serca były bardzo lekkie, gdy weszli w światło i ciepło ognia płonącego pod tym dachem, a Yarrow wybiegła im na spotkanie, płacząc z radości.
Jeśli nawet Estarriol z wyspy Iffish dotrzymał obietnicy i ułożył pieśń o owym pierwszym wielkim czynie Geda, to pieśń ta zaginęła. Istnieje opowiadana na Wschodnich Rubieżach legenda o łodzi, która osiadła na suchym lądzie, choć znajdowała się nad otchłanią oceanu i całe dnie drogi dzieliły ją od najbliższych wybrzeży. Na wyspie Iffish mówi się, że to Estarriol płynął tą łodzią, lecz na wyspie Tok powiadają, że byli to dwaj rybacy zagnani przez sztorm daleko na Morze Otwarte; a znów na wyspie Holp legenda opowiada o rybaku holpijskim ł głosi, że nie umiał on ruszyć swej łodzi z niewidzialnych piasków, na których osiadła, i do dziś jeszcze po nich się błąka. Tak więc z Pieśni o Cieniu pozostało tylko parę urywków baśni, niesionych przez długie lata od wyspy do wyspy jak drewno unoszące się na falach. Natomiast w Czynach Geda nie ma ani słowa o tej wyprawie, o spotkaniu Geda z cieniem — o tym wszystkim, co się wydarzyło, zanim jeszcze Ged przepłynął bez szwanku przez Smocze Stado, zanim odniósł Pierścień Erreth-Akbego z Grobowców Atuanu na Havnor i zanim w końcu zjawił się raz jeszcze na Roke jako Arcymag wszystkich wysp świata.
11. POSŁOWIE
„Pytam o Obcego, o istotę różną od Ciebie. Istota ta może się od Ciebie różnić płcią albo rocznym dochodem lub sposobem bycia, mówienia i ubierania się, wreszcie kolorem skóry bądź ilością nóg i głów. Innymi słowy, istnieje Obcy seksualny, Obcy socjalny, kulturowy i na koniec rasowy. A co z socjalnym Obcym w SF? Co tam, w terminach marksizmu, z «proletariatem»? Gdzie on jest w SF? Gdzie są tam nędzarze, którzy pracują ciężko i idą do łóżka głodni? Czy to są kiedykolwiek w SF osoby? Nie. Zjawiają się jako wielkie anonimowe masy, uciekające ze slumsów chicagowskich przed śluzowatymi monstrami albo ginące od radiacji skażenie, albo jako armie bez twarzy, prowadzone w bój przez generałów i mężów stanu. W fantastyce «miecza i magii» zachowują się jak figury na szkolnym przedstawieniu Czekoladowego Księcia. Zdarza się między nimi dziewczę o bujnych kształtach, emablowane przez oficera Głównej Kwatery Ziemskiej, albo w załodze rakiety jest zacny stary kucharz, ze szkockim lub szwedzkim akcentem, reprezentujący Mądrość Prostych Ludzi. Bo ludzie nie są w SF ludźmi. Są masami istniejącymi po to, by wielcy mieli kim rządzić.
Ze społecznego punktu widzenia lwia część SF jest płaska i wsteczna nie do wiary. Wszystkie te imperia galaktyczne, idące wprost od Imperium Brytyjskiego z 1880. Wszystkie te planety — rozdzielone 80 trylionami mil! — ukazane jako państwa wojowniczych nacjonalistów lub jako kolonie podlegające eksploatacji albo protektoratowi życzliwego imperium Ziemi, pod którym winny zmierzać w stronę samorozwoju, wszędzie — Trud Białego Człowieka raz jeszcze. (…) Jedyną przemianą społeczną ukazaną w SF jest ruch ku autorytaryzmowi, zdominowanie ciemnych mas przez elitę władzy, ukazywane czasem jako ostrzeżenie, ale częściej z satysfakcją. Socjalizm nigdy nie podlega rozważeniu jako alternatywa, a demokracja ulega zapomnieniu. Bogactwo stanowi cel z założenia słuszny, utożsamiony z osobista zasługą. Amerykańska SF akceptuje trwałą hierarchie wyższych i niższych, z agresywnymi, bogatymi, ambitnymi samcami, na szczycie, potem otwiera się wielka luka, a dalej, na dnie, są biedni, ciemni, anonimowi — wraz z kobietami. Jeśli mogę tak rzec, obraz całościowy jest dziwacznie ‹nieamerykański». Jest to doskonały patriarchat pawianów, z samcem Alfa na szczycie, którego obmrukują z respektem samce podwładne. (…) Nadszedł, sądzę, czas, by twórcy SF — oraz ich czytelnicy! — przestali roić o powrocie Wieku Królowej Wiktorii i zaczęli myśleć o przyszłości.”
Powyższych słów nie napisał ani ortodoksyjny krytyk marksistowski, ani ten złośliwiec, ten paszkwilant Stanisław Lem, odpłacający amerykańskim kolegom za honorowe członkostwo Science Fiction Writers of America — kalumniowaniem ich twórczości (por. „Forum SFWA” z 1975 roku). Napisała te słowa autorka niniejszej książki, Ursula Le Guin, w zwięzłym wystąpieniu, zamieszczonym w poświęconym jej dziełom kwartalniku „Science Fiction Studies” w 1975 roku (wydawcą „SFS” jest uniwersytet w Indianie). Nie ma ona dziś w Stanach nikogo równego sobie na polu fantastyki, z wyjątkiem bodaj Ph. Dicka, którego Ubik zapoczątkował naszą — Wydawnictwa Literackiego i moją — serię książek. Różnica pomiędzy Le Guin a Dickiem w zasadzie równa się różnicy między statystycznie uogólnioną umysłowością kobiecą i męską. Dick darzy nas gwałtowniejszymi niespodziankami wyobraźni, wzbija się niekiedy wyżej, ale miewa też głębsze upadki. Natomiast pisarstwo Ursuli Le Guin objawiało we wszystkich fazach rozwoju większy umiar, dyscyplinę, ład, powściągliwość, rzekłbym — rozumną i ciepłą gospodarność.
Największy rozgłos przyniosła jej powieść wydana przed trzema laty, Wydziedziczeni. Jest to ambitna próba wymodelowania pod szkłem fantastycznej izolacji najbardziej palących dylematów politycznych naszego wieku. Zestawiła w niej, jako modele rozmyślnie wyodrębnione, bo osadzone na okrążających się (niczym Ziemia z Księżycem) planetach — dwie antagonistyczne formacje, kapitalizm i anarchizm. Społeczność kapitalistyczna pozbyła się swych radykałów, posyłając, a właściwie — zsyłając ich na glob mniejszy, ubogi, niemal pustynny, i w takich warunkach rozrasta się kolektywistyczna bezpaństwowość, w której niełatwo żyć, ale też ciężar egzystencji po równi rozkłada się w niej na wszystkich. Podtytuł powieści brzmi: Dwuznaczna utopia. Jakoż nie jest anarchia Le Guin rajem. Bohater powieści to genialny fizyk, który w ubogiej społeczności nie może rozwinąć w pełni swych uzdolnień.
Rzecz nie tylko w ubóstwie zresztą. Urras i Anarres, państwa-planety, nie znają się nawzajem. Wrogość względem dawnej ojczyzny przetrwała bowiem jej opuszczenie — anarchiści zamknęli się na wszelkie stamtąd wpływy, przez co także wiedzą ustępuje nowa społeczność — starej. Bohater udaje się więc tam, gdzie czekają go świetniejsze umysły i laboratoria. Ogół poczytuje mu ten krok za zdradę — do rakiety odprowadzają go ciskane przez tłum kamienie.
Wydziedziczeni to nie zamierzona bodaj trawestacja motywu faustowskiego, to Faust w typowej dlań sytuacji wyboru, tym razem — także politycznego. Ten Faust paktuje z „diabłem”, korzysta z jego darów, aby poprzez nie dostrzec wreszcie mechanizm przemocy, która go mierzi. Dokonawszy swego, postanawia wrócić — ale nie w postaci skruszonego marnotrawnego syna. Powieść otwiera się sceną jego odlotu, a zamyka chwilą przed lądowaniem, pełną nieświadomości i ryzyka, bo powita go chyba — pogardliwa nienawiść.