Выбрать главу

Will doszedł do ostatniego refrenu, zebrani znowu się przyłączyli. Czuł, jak wzbiera w nim ciepła fala dumy, kiedy wybrzmiewał ostatni akord, a bywalcy oberży głośno chwalili muzykanta. Wolał na wszelki wypadek od razu przypomnieć sam sobie, i to nie po raz pierwszy, że tylko gra rolę prawdziwego minstrela. Nie chodziło mu przecież w istocie o poklask, choć to miłe, że doceniano jego talent. Tylko że chwilami, jak dzisiaj wieczorem, naprawdę z trudem zachowywał trzeźwość umysłu.

Will wykonał dla gości szynku jeszcze cztery utwory – „Dożynkową niedzielę", „Jessie z gór", „Pamiętaj tę chwilę" oraz „Uciekającą klaczkę", porywającą piosenkę w galopującym rytmie, który wystukiwano w całym szynku, bijąc pięściami o stoły i głośno tupiąc. Kiedy Will zakończył, zerknął na sukę. Leżała, nie spuszczając z niego oczu. Wyszeptał do niej: „Smoki".

W mgnieniu oka poderwała się, odrzuciła łeb do tyłu, zaszczekała. Szczekała długo, donośnie. Dokładnie tak, jak ją wcześniej wyuczył przez tygodnie wspólnej wędrówki. „Smoki" to było ich hasło, sygnał, żeby szczekała, aż do chwili, kiedy Will rozkaże jej przestać. Tak jak teraz.

– Co jest, Harley? – spytał. Nie miała na imię Harley. Wciąż jeszcze nie zdecydował, jak się będzie wabiła. Harley oznaczało nie psie imię, lecz kolejne hasło. W ten sposób informował, że dobrze się spisała i może przestać. Umilkła od razu; tylko ogon dwa razy trzepnął o drewnianą podłogę na znak, że zrozumiała, iż dobrze wykonuje swe psie zadanie. Will łypnął po sali, przepraszającym gestem wzniósł ręce, uśmiechnął się do gapiów, którzy wyczekiwali dalszych popisów.

– Wybaczcie, przyjaciele. Oto mój zwierzchnik powiada, że pora, abym coś przekąsił. Mamy za sobą długi dzień spędzony na mrozie, a jej należy się dziesiąta część moich zarobków… i mojego obiadu.

Oberża zatrzęsła się od rechotu. Wieśniacy potrafili rozpoznać dobrze wytresowanego psa. Docenili też uprzejmy sposób, w jaki Will przypomniał oberżyście, że należy mu się posiłek.

Nie czekali długo. Jedna z dziewcząt służebnych pospieszyła do stołu minstrela z talerzem parującej jagnięcej potrawki. Od razu też postawiła miskę z kawałkami mięsa, kości oraz tłustym sosem dla owczarka. Will podziękował uśmiechem, skinął głową mężczyźnie za kontuarem. Oberżysta, na nowo zajęty napełnianiem kufli, bo ludziom od śpiewania zaschło w gardle, rozpromienił się.

– Pewnie trzeba się zająć twoimi końmi, młodzieńcze? – zawołał.

Will natychmiast, wciąż z ustami pełnymi potrawki, wyjaśnił:

– Pozwoliłem sobie wprowadzić konie do twojej stodoły, oberżysto. Za mroźna noc, żeby stały na dworze. – Oberżysta przytaknął. Will ponownie sięgnął do talerza. Jagnięca potrawka smakowała wybornie.

Woźnica, który początkowo wydawał się w gorącej wodzie kąpany, podszedł teraz do stołu, przy którym jadł Will. Zwiadowca zauważył z ciekawością, że mężczyzna nie próbuje się dosiadać i zakłócać mu spokoju. Przekonał się już, że w oberżach takich jak ta bywalcy okazywali rybałtom pewien szacunek. Barczysty woźnica postawił przed Willem pełen kielich grzanego wina.

– Dobra muzyka, chłopcze – powiedział. – To dla ciebie.

Will, wciąż z pełnymi ustami, skinął w podzięce. Kilku innych gości zbliżyło się także, każdy wrzucał po parę monet do otwartego futerału mandoli leżącego na stole. Will zauważył, iż pośród miedziaków znalazło się nawet kilka srebrnych monet. Raz jeszcze poczuł przypływ satysfakcji.

– Zręcznie grasz na tej swojej lutni, młodzieńcze – pochwalił któryś.

– To mandola – Will odparł odruchowo. – Ma osiem strun, podczas gdy lutnia… – Ugryzł się w język. – Dziękuję – powiedział, słysząc wokół śmiech.

Kiedy skończył jeść, ukradkiem dał znak suce. Znów zaczęła szczekać.

– Harley? Co tam gadasz? – spytał. Pies od razu się uciszył. – Pora, żebym zabawił tych dobrych ludzi? – Rozejrzał się po uśmiechniętych twarzach, wzruszył ramionami, sam się do nich uśmiechnął. – Surowy z niej pryncypał – oznajmił, sięgając po mandolę.

Grał jeszcze przez godzinę. Pieśni o miłości, skoczne piosnki, niemądre przyśpiewki, a także ulubione „Zielone oczy miłości". Była to przejmująca, smętna ballada. Will wykonał ją całkiem dobrze, chociaż, ku własnej irytacji, przy instrumentalnym fragmencie odrobinę zadrżały mu palce na środkowych progach. Kiedy skończył, miał okazję zaobserwować, że ten i ów chyłkiem ociera oczy. Znowu poczuł satysfakcję, znaną tylko tym artystom, którzy potrafią zmiękczyć serca publiczności. Kiedy grał, monety bezustannie lądowały w futerale mandoli. Z pewnym zdumieniem zdał sobie sprawę, że nie będzie musiał sięgać po pieniądze, w które Crowley wyposażył go na podróż. Mógł z powodzeniem sam zarobić na swoje wydatki.

Oberżysta powierzył szynk jednej z dziewcząt służebnych i podszedł, by usiąść obok Willa. Rzucił okiem na gzyms kominka. Ustawiony tam zegar wodny, kropla za kroplą, odmierzał czas.

– Może jeszcze jedną – zaproponował. Will przytaknął ochoczo.

Teraz dopiero przyszło prawdziwe napięcie. Oto bowiem zbliżał się ów moment, na który szykował się przez cały wieczór. Pojawiła się wreszcie sposobność, żeby wyciągnąć z miejscowych coś na temat dziwnych wydarzeń, jakie zachodzą w lennie Norgate. Następna korzyść, wynikająca z przebrania minstrela. Jak zapewniał go Berrigan: „Wieśniacy są podejrzliwi w stosunku do nieznajomych. Ale pośpiewaj dla nich przez godzinę czy dwie, a pomyślą, że znają cię całe życie".

Zagrał więc serię molowych akordów i zaczął śpiewać dobrze znaną, choć głupią piosenkę:

Z samego rana raz wiedźma pijana

Głosem zgrzytliwym wielce

Zaśpiewała jak wrona, by wszystkich przekonać

Że zezowaty mag skradł jej serce.

Od razu, gdy tylko zaczął śpiewać, wyczuł zmianę nastroju. Ludzie w oberży wymieniali między sobą lękliwe spojrzenia. Spuszczali kolejno wzrok, a kilku nawet odsunęło się od minstrela.

Will zaczął refren:

A zezowaty mag zwał się Pampucho,

Cuchnął jak kozioł i miał wielkie brzucho,

A nochal jak…

Urwał, nie skończył. Udawał, że dopiero teraz zauważa, niepokój, ogarniający słuchaczy.

– Wybaczcie – powiedział, szczerząc się do zebranych. – Coś się stało?

Ludzie znowu wymienili spojrzenia. Ci, którzy jeszcze przed chwilą śmiali się w głos i oklaskiwali Willa, teraz ani myśleli spojrzeć mu w oczy. Barczysty woźnica, wyraźnie zatroskany, odezwał się przepraszająco:

– Nie miejsce to ani pora, żeby stroić sobie żarty z czarnoksiężników, chłopcze.

– Tyle że ty, oczywiście, nic nie mogłeś wiedzieć – wtrącił właściciel oberży. Natychmiast rozległ się chór potakiwań. Will wyszczerzył się jeszcze szerzej, starając się przybrać możliwie najbardziej naiwny wyraz twarzy.

– Nie mogłem wiedzieć? A o czym? – spytał.

Nastała chwila milczenia. Potem woźnica wziął byka za rogi.

– Dziwne rzeczy wyprawiały się ostatnio w naszym lennie, ot co. Nadeszły niespokojne dni.

– I noce też – wtrąciła jakaś niewiasta. Chór potakiwań znów się wzmógł. Ukryty pod maską, cały czas starający się zachować niewinną minę kogoś po prostu ciekawskiego, Will zdumiewał się trafnością osądu Berrigana.

– Chcecie mi wmówić, że… to ma coś wspólnego z czarnoksiężnikami? – zapytał przytłumionym głosem. W oberży zapanowała cisza. Strwożeni ludzie oglądali się przez ramię, zerkali w kierunku drzwi, jak gdyby spodziewając się w każdej chwili ujrzeć czarnoksiężnika. Odpowiedział oberżysta: