Выбрать главу

– Niemoc Syrona nie wzięła się znikąd. Coś tam prawiło się o tym w oberży wczorajszego wieczora – mruknął. – O tajemniczym wojowniku i o całej reszcie. W tym rzecz?

I znowu Gelderris zawahał się, nim udzielił odpowiedzi. Jednak w jasnym świetle poranka rozmowa o dziwnych sprawkach wydawała się łatwiejsza.

– Na mój rozum, owszem – potwierdził. – Ludzie plotkują, że Malkallam powrócił do Lasu Grimsdell.

– Malkallam? – powtórzył Will.

– Czarodziej, od czarnej magii. Czarnoksiężnik. Jeden z najgorszych, można by rzec. Miał zwadę z przodkiem Syrona, dwieście czy trzysta lat wstecz…

– Trzysta lat wstecz? – Will powtórzył raz jeszcze, przybierając niedowierzający ton. – A w ogóle, to jak długo wedle was żyje czarnoksiężnik?

– Nie paplaj po próżnicy, skoro nic nie rozumiesz. – Gelderris uniósł palec karcącym gestem. – Nikt nie wie, jak długo zdolni są żyć czarnoksiężnicy. Myślę, że zależy to od samego czarnoksiężnika. Ale dla spraw, co się wyprawiają w Grimsdell, nie znajdziesz żadnego innego wytłumaczenia. I dla dziwnej choroby lorda Syrona również. Legenda głosi, że taka sama choroba powaliła jego przodka, kiedy walczył z Malkallamem.

– Skoro wasz Malkallam przebywa w Lesie Grimsdell, dlaczego ktoś z Macindaw nie weźmie paru żołnierzy i nie da mu do wiwatu? – zapytał Will. – Mają tam chyba człowieka, który dowodzi, skoro Syron nie daje rady?

– Nie da się tak po prostu pomaszerować do Lasu Grimsdell, Willu Bartonie. To plątanina drzew i poszycia, ze ścieżynami, które same się wiją i skręcają, z gałęziami wiszącymi nad głową, tak grubymi, że słońce widać tylko w południe. Jest tam jezioro. Wejdź do niego, a opadniesz na samo dno i nikt nigdy już cię nie ujrzy.

Will przez chwilę rozmyślał. Oberżysta okazał się kopalnią informacji.

– Zatem nikt nie sprawuje władzy w Macindaw? – spytał. I dodał: – Złe nowiny. Miałem nadzieję spędzić zimę w zamku. Albo przynajmniej parę tygodni.

– Och, pewnikiem znajdziesz sobie miejsce. Syn Syrona przejął ster rządów. Z niego też dziwny człek – dodał ponuro szynkarz.

Will szybko podniósł oczy.

– Dziwny, powiadasz? – zachęcił oberżystę.

Gelderris energicznie pokiwał głową.

– Są tacy, którzy szeptają, że młody pan może nawet stać za chorobą własnego ojca. Jest bardzo zamknięty w sobie. Tajemniczy. Nosi się na czarno niczym mnich, chociaż nie jest człowiekiem kościoła. Sam siebie nazywa uczonym. Ale co on takiego bada, ja się pytam?

– Sądzisz, że syn Syrona może być tym… – Will zawahał się, pozornie usiłując sobie przypomnieć imię, choć dobrze je znał. – Malkallamem? – zakończył.

Gelderris, poproszony wprost o wypowiedzenie jednoznacznego osądu, zmieszał się nieco. Pokręcił się na krześle.

– Nie mówię, że tak – odparł w końcu. – Mówię tylko, że nie byłbym bardzo zdziwiony, gdyby tak było. Krążą plotki o Ormanie. Młody pan spędza całe dnie zamknięty w komnacie w wieży, studiuje księgi i bada stare zwoje, które wpadły mu w ręce. Może i jest panem na Macindaw, ale żaden z niego przywódca, żaden wódz. Całe szczęście, że Keren tam siedzi. Ten sprawuje pieczę nad codziennymi sprawami.

Will uniósł brew, słysząc nowe imię. Gelderris nie potrzebował dalszej zachęty.

– Bratanek Syrona, kuzyn Ormana. Znakomity wojownik, trochę młodszy od Ormana, ale urodzony przywódca, lubiany przez żołnierzy. Często sobie myślę, że pewnie lord Syron wolałby mieć Kerena za syna, nie Ormana.

– Blisko od was do granicy z Pietą, zatem trzeba na zamku dobrego wojownika – Will dumał głośno.

Oberżysta przytaknął.

– Wiadoma rzecz. Niejeden z nas cieszy się, że Keren nam się tu zdarzył. Gdyby Skottowie zwąchali, że rządzi taki słaby przywódca jak Orman, pewnie nie minąłby miesiąc, a już wszyscy nosilibyśmy kilty i jedli haggisy.

Will wstał i przeciągnął się.

– Ano, cóż, wszystko to polityka. Nic do niej takiemu szarakowi jak ja. Dopóki mogę liczyć na łoże oraz michę w zamku Ormana, a do tego zarobić parę groszy na drogę, nie narzekam. Jednak dzisiejszą noc, oczywiście, spędzę w twoim szynku.

Usłyszawszy, że Will zostaje, Cullum rozpromienił oblicze. Wskazał na dzbanek z kawą, grzejący się przy ogniu.

– Mnie pasuje. Łykniesz jeszcze kawy, póki świeża?

Plany na temat walki z kawowym nałogiem rozwiały się w jednej chwili. Will uznał, że zbieranie informacji to ciężka praca, od której zasycha w gardle. Podniósł kubek.

– Czemu by nie? – powiedział.

Rozdział 16

Następnego dnia, późnym rankiem, Will odjechał z sakiewką znacznie cięższą, niż kiedy przyjeżdżał. Oberżysta miał rację. Kiedy tylko rozeszła się wieść, że w wiosce gości minstrel, ludzie z całej okolicy nadciągnęli tłumnie. Oberża zanotowała zawrotny utarg, a Willa zatrzymano, by śpiewał nawet po północy, choć zdążył już przedtem wyczerpać cały swój repertuar. Ludzie prosili o powtarzanie piosenek, które wcześniej wykonywał. Skorzystał z jeszcze jednej sztuczki Berrigana.

Gelderris stał obok, gdy Will dopinał popręg jucznej chabety.

– Udał się nam wieczór – stwierdził. – Odwiedź nas, kiedy ruszysz z powrotem na południe, Willu Bartonie.

Nie żałował, że Will wyjeżdża. Miał tyle rozsądku, żeby wiedzieć, iż prości wieśniacy nie mogą sobie pozwolić na więcej niż jeden wieczór dodatkowych wydatków w oberży.

– Tak uczynię – odpowiedział Will, z lekkością wskakując na siodło.

Wyciągnął rękę i uścisnął dłoń Gelderrisa.

– Dziękuję, Cullumie. Zobaczymy się, gdy będę wracał.

Oberżysta wciągnął w nozdrza woń wilgotnego powietrza. Z niepewną miną łypnął na chmury, zbierające się na północy.

– Bacz na pogodę. Chmury niosą śnieg. Jeżeli zacznie się zadymka, szukaj schronienia wśród drzew, dopóki nie ścichnie. Człowiek aż nazbyt łatwo może zgubić drogę w zamieci.

– Ano, trzeba uważać – westchnął Will. Sam też rzucił okiem na niebo. – Postaram się dotrzeć do Macindaw, nim się rozpęta porządna śnieżyca. – Trącił Wyrwija piętą. Konik ruszył, zaś juczny podjezdek bezwiednie podążył za nim. Pies wybiegł naprzód, z pochylonym łbem i brzuchem nisko przy ziemi. Nieustannie oglądał się, by mieć pewność, iż Will jedzie za nim.

– Może dasz radę – przytaknął Gelderris, bardziej zwracając się do samego siebie niż do Willa, który już się oddalał. W głosie oberżysty nie uświadczyłbyś wcale pewności.

Will przebył ledwie trzecią część drogi, kiedy niebo zaczęło ronić ogromne, płaskie płatki śniegu. Poczuł narastający chłód, a zaraz potem nastał ów szczególny, niewytłumaczalny moment, gdy temperatura podnosi się o kilka stopni, sygnalizując zbliżanie się zawiei. Bez żadnego ostrzeżenia, w jednej chwili z nieba runął śnieg. Will nasunął kaptur, otulił się ciepłą opończą. Śnieg zagłuszał wszelkie odgłosy. Wielkie, zbijające się w bryłki płatki, nawet nie pacnęły, uderzając o ziemię. Śnieg wcale nie szeleścił, co stwarzało iluzję wszechogarniającej ciszy. Im biała warstwa na ziemi stawała się grubsza, tym bardziej tłumiła odgłosy końskich kopyt. W powietrzu dawał się teraz słyszeć wyłącznie dźwięk suchych, miałkich śniegowych kryształków, zgniatanych z chrzęstem przy każdym stąpnięciu.

Zauważywszy, że z każdą chwilą końskie kopyta coraz głębiej się zapadają, Will cicho zagwizdał na psa. Wskazał mu ręką juczną chabetę. Pies zareagował od razu. Czujnie nastawił uszu, zaczekał, aż koń się z nim zrówna, po czym wskoczył na legowisko wymoszczone wśród juków. Koń, przywykły do takich manewrów, nie okazał najmniejszego przestrachu ani nie zaprotestował.