Выбрать главу

Will podążał dalej. Śnieg padał gęsto, ale gdzie mu tam do prawdziwej zamieci. Will nie wątpił, że bez trudu zdoła odnaleźć drogę. Owszem, trakt zawiało, ale szlak wycięty wśród drzew odcinał się wyraźnie wśród bieli.

Od czasu do czasu warstwa śniegu, zalegającego na konarach stawała się zbyt ciężka i ześlizgiwała się na ziemię pod drzewami. Raz rozległ się trzask, gdy jakieś drzewo, osłabione surowym mrozem, ugięte pod ciężarem śniegu, wreszcie poddało się, bezradnie szukając oparcia o sąsiednie pnie. Czarno-biały łeb wysunął się z juków, łowiąc dźwięk. Owczarek nastawił uszu, począł węszyć.

– Spokój – odezwał się Will. Zachichotał, bo nawet jego własny głos dziwnie brzmiał wśród panującej wokół ciszy. Suka wydała ciche sapnięcie, z powrotem ułożyła łeb na łapach, zamknęła ślepia. Po chwili otworzyła je znowu, w zabawny psi sposób potrząsnęła łbem, zamachała uszami, strząsając z futra śnieg. Zadowolona, umościła się na nowo.

Twarz Willowi marzła, ale poza tym chłód się go właściwie nie imał. Wiatr ścichł; warstwy ciepłego odzienia chroniły wystarczająco. Dzięki mrozowi śnieg, który zbierał się na ramionach oraz kapturze, nie topniał i nie wsiąkał w materię opończy. Co jakiś czas Will strzepywał śniegowe płaty. Na myśl, że wygląda jak pies, strząsający śnieg z futra, parskał uradowany.

Dwie godziny później przekroczył górski grzbiet. I wreszcie ujrzał Zamek Macindaw. Masywna, szpetna budowla. Mury z ciemnego kamienia, jakby poczerniałe na tle czystej bieli krajobrazu skąpanego w śniegu. Wedle zwyczaju, zamek wzniesiono na niewielkim wzgórzu. Po czterech stronach wykarczowano las, by żaden najeźdźca nie mógł podkraść się niepostrzeżony. Will uznał, że zamek może i jest brzydki, ale zaprojektowany rozsądnie. Mury solidne, wykonane z kamienia, wzniesione na co najmniej pięć metrów. Wieże w każdym z czterech narożników przydawały im jeszcze trochę wysokości. W samym środku znajdowała się typowa, górująca nad pozostałymi wieża stołpu. Od południowej strony umieszczono bramę główną z mostem zwodzonym, przerzuconym nad suchą fosą. Fosa nie okalała zbyt szeroko bocznych murów. Will uznał, że wykopano ją tam tylko po to, by jeszcze bardziej utrudnić dostęp do głównego wejścia.

Halt oraz Crowley wytłumaczyli mu, że zazwyczaj garnizon składa się z trzydziestu zbrojnych plus pół tuzina konnych rycerzy. Will ocenił, że aż nadto ich dla ochronienia twierdzy przed wszelkimi zakusami Skottów.

Zsunął kaptur z głowy, sięgnął po kapelusz z wąskim rondem, który ofiarował mu Berrigan. Kapelusz, przystrojony ufarbowanym na zielono łabędzim piórem, informował, iż nosi go minstrel, powinien zatem gwarantować swobodny wjazd na zamkowy dziedziniec. Will mocniej naciągnął kapelusz i ruszył w kierunku bramy. Uszy, pozbawione nagle ciepła, jakie zapewniał kaptur, piekły na mrozie niemiłosiernie. Zbłąkany płatek śniegu od czasu do czasu wpadał pod rondo i topniał Willowi za kołnierzem. Od zamku dzieliło go już tylko parę minut.

Rozdział 17

Kopyta Wyrwija zadudniły na masywnych deskach zwodzonego mostu, kiedy Will przejeżdżał pod podniesioną kratą. Na bruku dziedzińca głuchy dźwięk zmienił się w ostry stukot. Zaaferowani ludzie spieszyli z miejsca na miejsce lub krzątali się przy codziennych zajęciach. Ledwo ten czy ów podniósł oczy, by spojrzeć, na przybysza. Zresztą nawet nieliczni ciekawscy niemal natychmiast odwracali głowy.

Will doszedł do wniosku, że czegoś mu tutaj wyraźnie brak. Po chwili uświadomił sobie, czego. Znikąd nie dobiegał gwar charakterystyczny dla ludzkich skupisk, nie słyszało się nagłych wybuchów śmiechu ani okrzyków, którymi przyjaciele witają przyjaciół, dzieląc się z nimi żartem lub anegdotą. Mieszkańcy lenna Norgate milczeli. Chodzili ze spuszczonymi głowami, pozornie obojętni na wszystko, co działo się wokół. Will z takim zachowaniem stykał się po raz pierwszy. Jako zwiadowca ściągał powszechną uwagę, okazywaną chociażby dyskretnie, ilekroć pojawił się w nowym miejscu. Również jako minstrel wzbudzał powszechne zainteresowanie.

W zapadłej dziurze, takiej jak Macindaw, spodziewał się przychylnego, wręcz serdecznego powitania. Z ciekawością rozglądał się wokół, lecz nie potrafił dostrzec nikogo, kto ośmieliłby się spojrzeć mu prosto w oczy.

Pojął, że to strach. Tutejsi ludzie żyli w pobliżu niebezpiecznej granicy. Ich pan został powalony przez tajemniczą przypadłość, a oni najwyraźniej wierzyli, że w grę wchodzą praktyki czarnoksięskie. Trudno więc się dziwić, że nie okazywali entuzjazmu nieznajomemu. Will zawahał się, nie mając pewności, czy zsiadać z konia, czy nie. Po chwili odpowiedź znalazła się sama. Ze stołpu wytoczył się pulchny człowieczek z niezmiernie zatroskanym obliczem. Nosił na szyi łańcuch oraz klucze, oznaczające godność szambelana.

Will wiedział, że szambelan, w imieniu swego pana, zajmuje się codziennością zamkowej egzystencji. Człowieczek, dostrzegłszy chłopaka, ruszył w jego stronę.

– Rybałt? – spytał.

Dość opryskliwe powitanie, pomyślał Will. Ale przynajmniej ktoś go w ogóle wita. Uśmiechnął się zatem.

– W rzeczy samej, szlachetny szambelanie. Will Barton. Przybywam z południa, spieszę do zamków Północy, niosąc wam odrobinę radości.

Posłużył się kwiecistym stylem, którego nauczył go Berrigan. Szambelan przytaknął, ale widać było, że myślami jest już gdzie indziej. Will domyślił się, że musi dopatrzyć mnóstwa spraw.

– Przyda się tego trochę. Niezbyt nam tutaj do śmiechu, tyle ci powiem.

– A czemuż to, jeśli wolno spytać? – udał naiwnego Will.

Szambelan zerknął badawczo.

– Nie słyszałeś, co się tu wyprawia?

Will zdał sobie sprawę, że udawać całkowitą niewiedzę, byłoby niemądrze. Wędrowny artysta przemierzający kraj musiał słyszeć miejscowe pogłoski. Rzeczywiście, słyszał. Will wzruszył ramionami.

– Dotarły do mnie pewne opowieści. Ale każda wioska w każdym zakątku każdej okolicy nieodmiennie tętni od plotek, a ja przywykłem nie zważać na plotki.

Pulchny człowieczek westchnął ciężko.

– Wszelako w tym wypadku nie zdziwiłbym się, gdybyś dał wiarę ludzkiemu gadaniu. Nawet sam dorzucisz to lub owo. Trudno przesadzić, opisując naszą sytuację.

– Zatem pan tego zamku jest naprawdę… – Will zawahał się, bo mężczyzna spojrzał na niego ostrzegawczo.

– Jeżeli nadstawiałeś ucha, to znasz sytuację – odpowiedział pospiesznie. – Są tematy, których lepiej zbyt szczegółowo nie poruszać.

– Ma się rozumieć – przytaknął Will. Poprawił się w siodle. Dopadało go już znużenie. Nadeszła pora, aby szambelan, zatroskany czy nie, okazał mu nieco więcej zwyczajnej uprzejmości.

Mężczyzna, widząc, że Will kręci się na koniu, ruchem ręki dał znak, by zsiadał.

– Wybacz. Wkrótce sam pojmiesz, ile teraz mam na głowie. Zaprowadź konie do stajni. Pies twój?

Owczarek leżał na bruku, obserwując rozmawiających. Will potwierdził z uśmiechem. Zsunął się z siodła. Wreszcie wyciągnął zdrętwiałe nogi oraz rozprostował plecy.

– Towarzyszy mi zawsze podczas występów – wyjaśnił.

Szambelan skinął głową.

– Zatrzymaj go tedy. Otrzymasz pokój tylko dla siebie, masz szczęście. Nie przebywa u nas akurat zbyt wielu gości. Choć bynajmniej się temu nie dziwię.

Wydarzenia, jak na razie, rozwijały się nad podziw dobrze. Will spodziewał się dostać co najwyżej jedno z posłań odgrodzonych od siebie zasłoną. Takie legowiska rozmieszczano wzdłuż ścian, w dobudówkach do głównych zespołów zamkowych komnat. Lokowano tam pośledniejszych gości zimą, kiedy w zamkach bywało tłoczno.