– Niezbyt wielu gości? – spytał Will.
– Owszem – tłumaczył szambelan. – Nic w tym dziwnego. Oczekujemy tylko lady Gwendolyn z Amarle. Będzie tędy przejeżdżać za tydzień lub dwa. Udaje się do pobliskiego lenna na spotkanie ze swoim narzeczonym. Przesłała nam wiadomość, żądając kwatery do czasu, aż śnieg ustąpi z przełęczy. Jednak poza nią spotkasz w zamku wyłącznie jego stałych mieszkańców. A i miejscowych mniej u nas niż normalnie – dodał ponuro.
Will uznał, że lepiej nie drążyć tematu. Zabrał się do luzowania popręgów przy siodłach obu koni. Szambelan rozejrzał się.
– Wybacz, że cię teraz opuszczę – powiedział. – Drwa na opał nigdy nie zostaną poukładane, jeżeli osobiście tego nie dopilnuję. Stajnie są tam. – Wskazał prawą stronę dziedzińca. – Kiedy już twoje konie znajdą się gdzie należy, pytaj w zamku o panią Barry. To gospodyni. Przekaż jej moje życzenie. Masz dostać jeden z pokoi w wieży na trzeciej kondygnacji. Tak przy okazji, zwą mnie Agramond.
Will skinął głową w podzięce.
– Pytać o panią Barry – powtórzył.
Szambelan już jednak przestał zwracać nań uwagę. Odwrócił się, pokrzykując na dwóch drabów w rogu dziedzińca, którzy z ociąganiem układali drewno opałowe.
– Chodź, Wyrwiju – powiedział Will. – Poszukamy ci noclegu.
Konie zostały oporządzone, Will odszukał gospodynię. Co częste w jej profesji, okazała się niewiastą krępą oraz rezolutną. Will stwierdził, że jest tyleż uprzejma, co równie zatroskana jak Agramond. Pokazała mu pokój, całkiem przeciętną kwaterę, zważywszy rangę zamku. Podłogi i ściany wykonano z kamienia, a sufit z drewna. Znajdowało się tam wąskie okno z dopasowaną ramą, pokrytą półprzezroczystą skórą, która pozwalała światłu przenikać do środka. Na wypadek pogorszenia pogody zainstalowano drewniane okiennice. Mały kominek ogrzewał izbę, w oddzielonej zasłoną alkowie stało łóżko. Kilka drewnianych krzeseł, plus dywanik na podłodze, dopełniały kompletu mieszkalnych wygód. Umywalka znajdowała się na drewnianym stoliku przy zaokrąglonej ścianie. Wcześniej Willowi nie zdarzało się zbyt często mieszkać w wieży. Rozglądając się wokół, uświadomił sobie, że to niełatwe zadanie, znaleźć meble pasujące do pomieszczeń o półokrągłych ścianach.
Will zaczął wypakowywać mandolę. Pani Barry zerknęła na futerał.
– Grasz na lutni, hę? – spytała.
– Właściwie to jest mandola – odparł. – Lutnia ma dziesięć str…
– Możliwe. Pewnie zagrasz dziś wieczorem?
– Czemu by nie? – odrzekł z entuzjazmem. – To piękna noc, sposobna na muzykę i śmiech.
– Ciężko ci tu będzie znaleźć śmiech – odpowiedziała smętnie. – Choć, moim zdaniem, dobrze nam zrobi odrobina muzyki.
I po tej niezbyt radosnej uwadze skierowała się w stronę drzwi.
– Jeżeli czegoś ci trzeba, proś którąś ze służebnych. A łapy trzymaj przy sobie. Już ja wiem, jakie ziółka z was, rybałtów – dodała groźnym tonem.
„Zatem dobrą masz pamięć", pomyślał Will, kiedy gospodyni wyszła. Zastanawiał się, ileż to lat upłynęło, od dnia, w którym ostatni swawolny minstrel zdecydował się uszczypnąć ją w pulchny zadek. Wykrzywił się w stronę suki. Leżała na podłodze obok kominka, bacznie mu się przyglądając.
– Przytulny kącik, piesku? – spytał z powątpiewaniem.
Suka tylko pacnęła ogonem o podłogę.
Wieczorny posiłek w sali jadalnej zamku okazał się ponurą stypą, której przewodził syn lorda Syrona, Orman.
Wzrost średni, na oko trzydziestolatek, oszacował Will. Chociaż przerzedzone na czole włosy sprawiały, że wyglądał starzej. Odziany był w ciemnoszarą szatę, jaką nosili uczeni. Humor Ormana zdawał się pasować do barwy jego stroju. Cera ziemista, charakterystyczna dla człowieka, który większość życia spędza w zamknięciu. Jednym słowem, nie był to ktoś, kto wzbudzałby zaufanie gromady, żyjącej w ciągłym strachu.
Zasiadając u szczytu stołu, nawet najdrobniejszym gestem nie dał po sobie poznać, że dostrzega obecność Willa. Wedle zwyczaju stoły ustawiono w kształt litery „T". Lord Orman oraz jego towarzysze, w tym Agramond, zajmowali miejsca przy górnej poprzeczce „T”. Will zauważył, że przy owym głównym stole pozostało kilka pustych krzeseł.
Reszta biesiadników została usadzona w porządku malejącym, wedle ważności, przy stole, który tworzył pionową kreskę litery „T". Willa ulokowano nieco powyżej połowy stołu. Normalnie, jako zwiadowca, otrzymałby miejsce u samego szczytu. Musiał więc pohamować odruchową chęć skierowania się w tamtą stronę. Pani Barry, nadzorująca rytuał posiłku, wskazała mu odpowiednie miejsce.
Will przekonał się, iż zasiada pomiędzy kilkoma pośledniejszymi Mistrzami Sztuk oraz ich żonami. Nikt się do niego nie odzywał. Jednak, jak zauważył, biesiadnicy nie rozmawiali także między sobą, nie licząc mrukliwych próśb o podanie przypraw czy przesunięcie dalej półmisków.
Po raz kolejny Will przeklinał w duchu ekstrawagancki strój rybałta z szerokimi powiewającymi rękawami, który nosił. Nie jeden raz unurzał je w sosie.
Serwowane jadło pasowało do ogólnej atmosfery. Prosta potrawka z baraniny, dosyć żylasta pieczeń z sarniny, półmiski włóknistych gotowanych warzyw, co to zdawały się mieć za sobą długi pobyt w piwnicy. Wino, łagodnie mówiąc, kwaśnawe. Cierpki smak trunku zdawał się nie przeszkadzać towarzyszom Willa. Ilekroć służebna z dzbanem pojawiła się w pobliżu, ochoczo dawali znaki, by raz po raz napełniała im kielichy.
Posiłek, bez rozmów czy jakichkolwiek innych rozrywek, wkrótce dobiegł końca. Agramond opuścił swoje miejsce. Szepnął coś do ucha Ormana. Tymczasowy pan zamku wysłuchał, skrzywił się lekko, po czym przesunął wzrokiem wzdłuż stołu, aż dojrzał Willa.
– Jak mi się zdaje, mamy zaszczyt gościć w swoim gronie rybałta – odezwał się.
Słowami przywitał co prawda gościa, lecz ton głosu na pewno przeczył treści słów. Młody pan okazywał wyraźne znużenie. Nie było wątpliwości, że popisy minstrela nie wzbudzały w nim najmniejszego zainteresowania. Jednak Will postanowił zlekceważyć obraźliwy tryb, w jakim został zaprezentowany zebranym. Wstał, odsunął się od stołu, złożył dworny, głęboki, złożony z mnóstwa przesadnych gestów ukłon. Następnie szeroko uśmiechnął się do Ormana.
– Ku łaskawej uciesze waszej dostojności – powiedział. – Jestem skromnym minstrelem, który przynosi pieśni o miłości, radości i o przygodach, by się nimi z wami podzielić.
Orman głęboko westchnął.
– Bardzo wątpię, żeby to ucieszyło mnie w jakikolwiek sposób – odparł. Jego głos brzmiał zarazem nosowo i piskliwie.
Will wyrobił już sobie zdanie na temat Ormana. Miał przed sobą ludzki okaz pozbawiony choćby jednej pozytywnej cechy, osobnika wysoce nieprzyjaznego.
– Przypuszczam, że zaprezentujesz nam typowy repertuar minstrela? Czyli złożony z ludowych tańców, wiejskich przyśpiewek oraz rymowanek? – mówił dalej Orman.
Will za najlepszą odpowiedź uznał kolejny ukłon.
– Wasza dostojność. – Ledwie powstrzymał zgrzytanie zębów. Spuścił wzrok albowiem z chęcią podszedłby do szczytu stołu, by udusić indywiduum o ziemistej cerze.
– Nie sądzę, bym mógł żywić choćby cień nadziei, że znasz coś z repertuaru klasycznego? Jakąś bardziej wytworną muzykę? – pytał Orman. Z tonu jasno wynikało, iż z góry zakłada treść odpowiedzi.
Will znów rozciągnął wargi w uśmiechu. Żałował, że brak mu umiejętności, by gwałtownie uderzając w struny, zagrać pierwsze tony „Letnich ód wraz z objaśnieniami" Saprivala.
– Choć boleję nad tym, wasza dostojność, nie odebrałem klasycznego wykształcenia – odparł, z uśmiechem przyklejonym do twarzy.