Выбрать главу

Co dalej? – gorączkowo rozważał sytuację. Mieli tkwić tu aż do następnej zamieci, gapiąc się na siebie przez polanę? Nie wiedział co zrobić, jak postąpić. Gdyby przyjechał sam, zaufałby Wyrwijowi. Na koniku odjechałby stąd bezpiecznie. Jednak nie wolno opuścić Xandera i Ormana.

– Zwiadowco, spójrz! – Xander szepnął prawie bez tchu.

Will oderwał wzrok od olbrzyma, który, co zrozumiałe, pochłaniał całą jego uwagę. Xander wskazywał na psa.

Suka, dotąd warująca przy końskich kopytach, nagle zerwała się i ruszyła przez polanę w kierunku kolosa. Will już nabierał powietrza, żeby przywołać ku sobie owczarka. Raptem zrezygnował. Coś zauważył. Opuścił łuk.

Kiedy suka podchodziła do wielkoluda, jej ogon kołysał się bez pośpiechu. Spuściła łeb, nie przestawała merdać. Twarz dziwnej istoty rozjaśniła się, olbrzym uklęknął na jedno kolano. Wyciągnął do psa monstrualną dłoń.

Suka przysunęła się jeszcze bliżej, siadła u stóp potwora. Pieszczotliwie głaskał ją po łbie, drapał pod brodą. Na wpół zmrużyła ślepia z zadowolenia. Lekko obróciła łeb, polizała mu rękę.

Wtedy Xander zwrócił uwagę Willa na kolejny osobliwy szczegół, jaki dane im było obserwować tego dziwnego dnia.

– On płacze! – mruknął. Rzeczywiście, po bladych policzkach spływały łzy. – Wiesz co, sądzę, że jest zupełnie niegroźny. Dzięki Bogu, żeś nie strzelał.

– Macie rację – głos odpowiadającego dobiegł zza ich pleców. – Lecz wyjaśnijcie mi łaskawie, co, u diabla, robicie w moim lesie?

Rozdział 30

Will błyskawicznie obrócił się w siodle, podrywając łuk. I wtedy zawahał się po raz drugi. Bo nie miał najbledszego choćby pojęcia, jak wygląda Malkallam. Gdyby kazano mu zgadywać, przyjąłby założenie, że czarnoksiężnik wyróżnia się spośród zwykłych ludzi szczególnym wyglądem. Nadzwyczaj wysoki i chudy? Olbrzymi i opasły? Na pewno ubierałby się w luźną czarną szatę, być może ozdobioną tajemniczymi symbolami splecionych słońc i księżyców.

No i, oczywiście, nosiłby wysoki szpiczasty kapelusz, w którym mierzyłby chyba trzy metry.

Will nie spodziewał się drobnego człowieka, o kilka centymetrów niższego niż on sam, który miał rozwichrzone, przerzedzone siwe włosy, zaczesane na wyłysiały czubek głowy. Dosyć duże uszy, spiczasty nos. Lekko cofnięty podbródek. Prosty brązowy strój z samodziału, trochę przypominający habit mnicha. Na nogach miał, pomimo zimowego chłodu, sandały.

Jednak najbardziej zdziwiły Willa jego oczy. Tęczówki czarnoksiężnika powinny być ciemne, złowrogie, mroczne od tajemnic i nieprzeniknionej grozy. Spoglądał zaś w piwne oczy, błyskające wyraźnie iskierkami humoru.

Zbity z tropu, opuścił łuk.

– Kim jesteś? – spytał.

Człowieczek wzruszył ramionami.

– Pewnie jednak ja powinienem zadać to pytanie – powiedział łagodnie. – Bądź co bądź, przybywacie do mojego domu.

Xander, zatroskany pogarszającym się z minuty na minutę stanem swego pana, nie bawił się w słowne gierki.

– Ciebie zwą Malkallam? – spytał ostro.

Drobny człowieczek obrzucił uważnym wzrokiem sekretarza. Zacisnął wargi. Rozważał odpowiedź.

– Tak mnie zwą – odrzekł wreszcie. Wesołe iskierki zgasły w jego oczach.

– Zatem potrzebujemy twojej pomocy – oznajmił Xander. – Mój lord został otruty.

Krzaczaste brwi Malkallama ściągnęły się, w głosie maga zabrzmiał złowieszczy ton.

– Zwracasz się do najbardziej przerażającego czarnoksiężnika w tych stronach. Błagasz go o pomoc? – spytał. – Wtargnąłeś do mojego królestwa, lekceważysz ostrzegawcze znaki, jakie ustawiłem, narażasz się na gniew straszliwego Nocnego Wojownika, który mnie ochrania. Po to, by żądać ode mnie pomocy?

– Jeżeli naprawdę tyś jest Malkallam, tak właśnie czynię – odparł niewzruszony Xander. Za nic miał groźbę, kryjącą się w słowach czarnoksiężnika.

Brwi maga przestały się marszczyć. Człowieczek z podziwem pokręcił głową.

– Cóż, jedno uważam za pewne. Nie brakuje ci odwagi – burknął, choć już przyjaźniejszym tonem. – Proponuję, byśmy przyjrzeli się lordowi Ormanowi.

– Wiesz, kto to taki? – spytał Will.

Lord kolebał się w siodle, mamrocząc coś nieprzytomnie. Malkallam właśnie podchodził do Ormana.

– Oczywiście, że wiem, zwiadowco – parsknął.

Zrezygnowany Will tylko wzruszył ramionami. Po co właściwie kazano mu się przebierać za minstrela…? Najpierw Orman, a teraz Malkallam przejrzeli go na wylot.

– Skąd ty…? – zaczął Will.

Czarnoksiężnik uciszył młodzika ruchem ręki.

– Uwierz, nie trzeba alchemii, aby się połapać – tłumaczył rzeczowo. – Węszysz po moim lesie od paru dni. Dosiadasz konia o takim samym pokroju, jak te, na których jeżdżą zwiadowcy. Nosisz łuk. Do boku przytroczyłeś wielką saksę. Idę o zakład, że chowasz gdzieś w zanadrzu nóż do rzucania. Twoja opończa jest szczególna. W niepokojący sposób zlewa się z otoczeniem. Kimże więc mógłbyś być? Minstrelem?

Will rozdziawił usta, zabrakło mu słów. Jednak Xander przywołał ich do porządku.

– Błagam! – jęknął. – Mój pan kona, a wy dwaj wdajecie się w pogaduszki.

Brwi Malkallama uniosły się raz jeszcze.

– Oto stoją, ramię w ramię, zwiadowca oraz czarnoksiężnik. A ten nam zarzuca, że ucinamy sobie pogawędkę. Dzielny to człek, w rzeczy samej.

Jednak nim skończył mówić, już bystrymi oczami badał twarz Ormana. Wyprężył się przy tym, bo sięgał z trudem końskiego grzbietu, a musiał dotknąć lorda.

– Trobarze! – zawołał. – Zostaw na chwilę psa. Zdejmij chorego.

Olbrzym niechętnie przerwał zabawę. Porzucił owczarka i poczłapał w kierunku Ormana.

Xander zsunął się z siodła. Stanął między swoim panem a potężną postacią. Will także zsiadł. Jak na jego gust, sprawy toczyły się zbyt pośpiesznie. Wymienili z Wyrwijem zdziwione spojrzenia. Wierzchowiec zapewne wzruszyłby łopatkami, gdyby zdołał. „A co ja tam wiem?" – chciałby powiedzieć. „Jestem tylko koniem".

Olbrzym zatrzymał się przed zdeterminowaną łysą wiewiórką, która wyrosła na jego drodze.

– Trobar nie uczyni mu krzywdy. – Malkallam nieco się zniecierpliwił. – Skoro żądasz ode mnie pilnej pomocy, szybciej będzie, jeśli pozwolisz wnieść lorda do domu.

Xander niechętnie odstąpił. Wielkolud rozplatał sznury przytrzymujące Ormana na koniu. Pozwolił nieprzytomnemu zsunąć się z siodła. Utulił go w ramionach jak w bezpiecznej kołysce. Spojrzał pytająco na Malkallama. Czarnoksiężnik wskazał dom.

– Do środka, do mojej pracowni.

Trobar ruszył. Nieprzytomny lord zdawał się ważyć w jego ramionach tyle co piórko. Xander biegł obok. Will i Malkallam szli z tyłu.

– Interesujące, jak zareagował na obecność twojego psa – rzucił czarnoksiężnik przyjaznym tonem. – Pewnie dlatego, że sam jako dziecko miał owczarka. Jedyny przyjaciel odmieńca. Myślę, że śmierć ukochanego czworonoga złamała Trobarowi serce. Później wieśniacy wygnali go precz.

– Rozumiem – zgodził się Will. Wybrał najbezpieczniejszą odpowiedź, jaką zdołał wymyślić.

Malkallam zerknął kątem oka. Taki młody, pomyślał, a obarczany tak wielką odpowiedzialnością. Uśmiechnął się dyskretnie. Zwiadowca niczego nie zauważył. Mag wskazał przybyszom ławę ustawioną na ganku.

– Nie ma potrzeby, żebyście wchodzili, kiedy ja będę badał lorda Ormana – wyjaśnił.

Will przytaknął. Skwapliwie skorzystał z ławy. Natomiast Xander wyprężył się jak struna.