Tak jak się spodziewał, wieża stołpu została zbudowana z chropowatego kamienia, podobnie jak zamkowe mury. Znalazł więc pod dostatkiem chwytów dla rąk i nóg. Wspinał się w równym tempie. Opierał się pokusie spojrzenia w dół. Nigdy nie wiadomo, kiedy może wystąpić zawrót głowy. Nawet u kogoś bardzo odpornego na lęk wysokości. Zewnętrzny mur wznosił się zaledwie na osiem metrów. Stołp wystrzelał w niebo trzy razy wyżej, sięgał trzydziestu metrów nad poziom dziedzińca. W miarę jak Will piął się ku górze, wzmagający się wiatr, świszcząc, usiłował oderwać chłopaka od wątpliwych punktów podparcia.
Trzy z czterech, trzy z czterech, trzy z czterech. Powtarzał w myśli starą wspinaczkową zasadę. Stosował się do niej od czasów dzieciństwa. Nigdy nie przesuwać ręki czy stopy ku nowemu chwytowi, dopóki pozostałe kończyny nie zyskają bezpiecznego oparcia. Na trasie Willa znajdowało się kilka oświetlonych okien, musiał je ominąć. Korciło go, by zajrzeć do środka, ale zdawał sobie sprawę, że mogłoby się skończyć fatalnie. Gdyby lokator komnaty zerknął akurat w okno, na widok obcej twarzy, która gapi się od zewnątrz, z pewnością wszcząłby alarm.
W miarę jak Will piął się wyżej i wyżej, wiatr potężniał. Mroźne powietrze kąsało dokuczliwie. Dłonie Willa zgrabiały. Wystąpiło poważne utrudnienie. Planując wspinaczkę, nie wziął bowiem pod uwagę skutków mrozu. Błąd. Musiał za wszelką cenę zachować pełną sprawność palców. Tylko dzięki niej potrafił wyszukiwać najbezpieczniejsze pęknięcia oraz ubytki w ścianie. Jeśli straci czucie w dłoniach, zawsze istnieje ryzyko, że jakiś luźno umocowany i źle uchwycony kamień odpadnie pod ciężarem wspinacza. Starał się nie myśleć o niebezpieczeństwie. Teraz, gdy pokonał trzy czwarte wysokości wieży, nic już nie poradzi. Zerknął w bok, przesunął oczami wzdłuż śnieżnego krajobrazu. Oddalony o kilka kilometrów, ciemno rysował się Las Grimsdell. Nagromadzony śnieg rozbielał jedynie wierzchołki drzew. Gdyby Will wspinał się dla samej przyjemności wspinaczki, pewnie podziwiałby wspaniały widok. Uśmiechnął się smutno. Sporo zim upłynęło, odkąd wspinał się wyłącznie dla przyjemności.
Podniósł wzrok. Do wąskiego okapu obiegającego szczyt wieży brakowało niewiele. Pokonał szybko brakujące metry, ostrożnie sięgnął w górę. Nigdy nie wiadomo, jakie niespodzianki czekają na zamkowych parapetach. Czasami budowniczowie lubili wbijać tam żelazne kolce dla odstraszenia wszelkich śmiałków.
Nie znalazł kolców, ale zachmurzył się, dotknąwszy zmrożonej powierzchni. Lód, pomyślał. Gdy temperatura spadła, na okapie zamarzła deszczówka. Oblodzenie utrudnia sprawę. Większość wspinaczy skwapliwie sięgnęłaby do okapu, jednocześnie przenosząc cały ciężar na chwyty powyżej ciała. Zalodzony okap zemściłby się natychmiast. Will nie popełnił takiego błędu. Wciąż nie rezygnował z chwytów służących stopom. Równocześnie szukał ręką miejsca wolnego od lodu, żeby się dobrze uchwycić. Palce u nóg dygotały od wysiłku. Czuł, jak skurcz atakuje podbicie lewej stopy. Prawą ręką namacał wreszcie bezpieczny punkt, podciągnął się nieco wyżej. Teraz lewa stopa szukała nowego oparcia. „Trzy z czterech", powtórzył zasadę. Wzniósł lewą rękę do okapu, macał wzdłuż i wszerz po całej powierzchni. W końcu natknął się na nieoblodzony fragment. Prawa stopa powędrowała w górę. Will zdołał się podciągnąć. Wpełzł na okap. Siadając, ostrożnie okręcił ciało. Przycisnął się do ściany. Nareszcie. Oparł plecy o mur. Lecz uczynił to z nieco większą siłą, niż zamierzał. I poczuł, jak coś wciska mu się w kręgosłup, mniej więcej w okolicach bioder. Serce skoczyło Willowi do gardła, bo przypomniał sobie o flakoniku z kwasem. Chociaż kwas otulony był peleryną, to gdyby się stłukł, Will żadnym sposobem nie zdołałby w porę usunąć żrącej trucizny. Odsunął się nieco od ściany, odliczał sekundy. Dziesięć. Piętnaście. Dwadzieścia. Minęła cała minuta. Nadal nie czuł pieczenia, nic nie paliło ciała. Wydał głębokie westchnienie ulgi.
– A teraz, gdzie Alyss? – zapytał sam siebie.
Posuwał się tak samo jak podczas wspinaczki na zewnętrzny mur zamku. Kluczył w ścianie, starał się wyszukiwać najdogodniejsze punkty oparcia dla rąk i nóg; sunął i w górę, i w bok od miejsca, z którego zaczął się wspinać. W pewniej chwili, zerkając o jakieś trzy metry na prawo, spostrzegł otwór, który uznał za okno celi Alyss. W pozycji siedzącej, wzdłuż okapu, przesuwał się z nogami zwieszonymi poza krawędź. Zbliżył się do okna. Zmarszczył brwi. Na wąskim okapie leżało mnóstwo lodu. Will wiedział, jak trudno mu będzie wstać, by obrócić się, żeby zajrzeć do środka.
Hmmm, przynajmniej są kraty, ma się więc czego uchwycić. Zatrzymał się, mając okno po swojej prawej. Mały parapet okienny znajdował się nieco powyżej jego głowy. Sięgnął prawą ręką w górę, namacał ten parapet, złapał za jeden z prętów.
Pomyślał, że jeżeli pokój zajmuje ktoś inny niż Alyss, może być groźnie. Każdy, kto spojrzy w okno, dostrzeże natychmiast rękę Willa. Kiedy wspinacz obróci się i wstanie, odsłoni się zupełnie. W dodatku ten oblodzony okap… Lecz trzeba ryzykować, inaczej nie zdoła sprawdzić, kto jest w środku.
Okręcił się w prawo, podciągnął lewą stopę. Teraz ciężar ciała wspierał się niemal wyłącznie na prawej ręce. Z pokoju nie dobiegał żaden wrzask. Will uznał, że ktokolwiek jest w komnacie, nie spogląda akurat w stronę okna.
Nagle pięta Willa pojechała na lodzie. Serce zabiło szaleńczo. Obrócił się czym prędzej, wyrzucił w górę lewą rękę, żeby mocno złapać się za drugi pręt zakratowanego okna. Zdążył, w ostatniej chwili. Lewa stopa ześlizgnęła się poza krawędź oblodzonego okapu, nogi straciły oparcie, wisiał tylko na rękach. Cicho stękając z wysiłku, dźwignął się w górę. Palce u prawej stopy trafiły na parapet, ujęły rękom nieco ciężaru. Ulga nie była jednak zbyt duża, bo Will nie miał zaufania do wątpliwego punktu oparcia.
Błogosławił teraz lata ćwiczeń z łukiem. Dzięki nim rozwinął silne mięśnie ramion oraz pleców. Lewa stopa wróciła na okap, biorąc na siebie część wysiłku.
Wolno, wolniutko, podciągał ciało. Wznosił się ponad okienny parapet. Wreszcie zdołał zajrzeć do pokoju. Ujrzał Alyss. Siedziała znużona przy stole, odwrócona plecami do okna, z głową ukrytą w dłoniach.
Rozdział 37
– Alyss!
Jasnowłosa dziewczyna uniosła głowę. Kompletnie zaskoczyło ją, że ktoś tutaj wypowiada jej własne imię, w dodatku szeptem.
Spoza zakratowanego okna spoglądała twarz Willa. Oblicze zwiadowcy rozświetlał znajomy, zniewalający uśmiech.
Błyskawicznie okręciła się na krześle. Potem zerwała się na równe nogi. Krzesło runęło do tyłu, ledwie w ostatniej chwili zdążyła je złapać, nim narobiło hałasu, uderzając o podłogę. W mig znalazła się przy oknie.
– Will? Na Boga! Skąd ty przybywasz?
Wyjrzała. Za oknem ziała przepaść, od której kręciło się w głowie. Pojęła, jak się do niej dostał. Will balansował na wąskim, oblodzonym okapie, nie mając żadnej innej widocznej podpory. Cofnęła się o pół kroku, zaszumiało jej w uszach. Alyss, która bez jednego mrugnięcia okiem gotowa była stawić czoło każdemu niebezpieczeństwu, cierpiała na potworny lęk wysokości. Widok ciemnej czeluści poniżej napełniał ją przerażeniem. Will wygrzebywał coś spod opończy i zaczynał przepychać koniec długiej liny między prętami kraty.
– Przybyłem, żeby cię uwolnić – oznajmił po prostu. – Wytrzymaj, jeszcze kilka chwil.