Выбрать главу

Mieszkając już od kilku tygodni w Seacliff, Will nie miał dotąd sposobności, by w tym czasie zobaczyć chociażby jedną formalną musztrę rycerzy lub oddziału zbrojnych. Owszem, niby przeprowadzano jakąś szermierkę, zwołując zbrojnych od przypadku do przypadku, ale brakowało precyzyjnego planu zajęć sztabowych oraz bloku zajęć terenowych z prawdziwego zdarzenia. Nie funkcjonował też ów zestaw stałych ćwiczeń, jakie wojownik powinien wykonywać, żeby utrzymywać formę. Ponadto uczniowie Szkoły Rycerskiej, szkolący się pod ogólnym kierownictwem pana Norrisa, a także dwóch starszych rycerzy, wykonywali swe obowiązki opieszale. Will, choć bardzo młody, bez trudu wychwytywał niski poziom wyszkolenia kadetów z Seacliff w porównaniu z wychowankami innych Szkół Rycerskich.

Jedyną sprawnością, w jakiej celowało Seacliff, okazało się gotowanie. Kuchmistrz Rollo prezentował klasę iście mistrzowską, a jego talent dorównywał geniuszowi Mistrza Chubba z Redmont, od dawna uważanego za jednego z najwspanialszych kucharzy królestwa. Być może po części stąd brał się problem, pomyślał Will. Życie w Seacliff toczyło się nazbyt spokojnie, zbyt przewidywalnie.

Czyli zbyt wygodnie.

Will kilkakrotnie udawał się na stały ląd, odwiedzał też niektóre wioski i osady położone o dzień jazdy konno od zamku. W trakcie kilku takich wypraw skrzętnie ukrywał symbole charakterystyczne dla zwiadowców. Ściągał szaro-zieloną cętkowaną pelerynę, chował długi łuk, zostawiał gdzieś swą podwójną pochwę z nożami, przywdziewając ubiór podróżny zwykłego wieśniaka. Odkrył, że ludziom chętniej rozwiązywały się języki w obecności nieznajomego wędrowca niż w towarzystwie jednego z członków tajemniczego Korpusu Zwiadowców. Will wyczuwał, że nie wszędzie w lennie Seacliff dobrze się działo. Jeśli bowiem życie zamkowe płynęło całkiem wygodnym nurtem, los oddalonych osad i gospodarstw przedstawiał się rozmaicie.

Krążyły plotki o rozbójnikach, o zwykłych bandytach, zasadzających się na samotnych podróżnych. Szeptano o napadach na przejezdnych. Po niektórych wszelki ślad zaginął. Will wiedział, jak wieśniacy, wiodący dosyć monotonny żywot, lubili wyolbrzymiać wszystko, co niecodzienne. Zwykłe wydarzenia przybierały w ich opowieściach rozmiary kataklizmu. Jednak plotki te powtarzano wystarczająco często, by wyczuł, iż tkwi w nich co najmniej ziarno prawdy. Kilkakrotnie też wymieniano nazwisko Buttle, przeważnie z wahaniem pełnym lęku.

Willa cieszyły za to drobne oznaki pomyślności. Suka z każdym dniem nabierała sił, właściwie już wydobrzała. Teraz, kiedy mogła się swobodnie poruszać, Will zorientował się, że jest bardzo młoda, prawie szczenię jeszcze. Ale reputacja, jaką owczarki cieszyły się dzięki wierności oraz inteligencji, nie była przesadzona. Suka stała się nieodłączną towarzyszką Willa oraz Wyrwija, potrafiła przez cały dzień z wrodzoną owczarkom łatwością biec obok drobnego konika.

Z początku Wyrwij zdawał się co najwyżej rozweselony obecnością czarno-białego przybysza, ale z upływem czasu polubił towarzystwo drugiego zwierzęcia. Zyskali też obaj z Willem niespodziewaną korzyść, bo owczarek stał się znakomitym stróżem ich nocnych obozowisk, kiedy Will poznawał nową krainę. Wyrwij przywykł służyć Willowi za wartownika, zresztą wszystkie konie zwiadowców zostały w ten sposób wyszkolone. Pies wspomagał go teraz, a zmysł węchu owczarek miał bardziej wyostrzony niż konik. Oba zwierzaki, połączone więzami lojalności wobec młodego pana, prędko poczuły wzajemną sympatię. Dobrze się rozumiały i uzupełniały.

Trzy tygodnie po przybyciu Willa do Seacliff sytuacja dojrzała do jakichś rozstrzygnięć. Nie wolno było już dłużej tolerować istniejącego stanu rzeczy, zwłaszcza zaś przymykać oczu na niezadowalające szkolenie zbrojnych oddziałów, pozostających pod komendą barona.

Pewnego dnia Will obserwował czeladników Szkoły Rycerskiej w trakcie popołudniowych ćwiczeń z mieczem. Owinięty peleryną, z kapturem okrywającym głowę, oparty na łęczysku długiego łuku, stał w cieniu niewielkiej kępy drzew za placem ćwiczeń, praktycznie niewidoczny, bo zastygły w miejscu. Pies, który rozumiał już potrzebę pozostawania bez jednego choćby drgnięcia, leżał w wysokiej trawie obok swego pana, z nosem na przednich łapach. Od czasu do czasu owczarkowi zafalowało ucho albo powiódł za Willem ślepiami, żeby sprawdzić, czy zwiadowca nie daje mu jakichś znaków.

Will, zachmurzony, obserwował czeladników oraz ich mistrza podczas szermierki na miecze. Z technicznego punktu widzenia ruchy wykonywali nawet poprawnie. Młodego zwiadowcę niepokoił jednak brak zapału. Ot, ćwiczenie jak ćwiczenie, nic więcej. Żadnego entuzjazmu, żadnego serca do zajęć. Ograniczali się do poprawnego reagowania na komendy, to wszystko. Horace, stary przyjaciel Willa, teraz już rycerz na królewskim dworze Araluenu, jako czeladnik ćwiczył w trakcie niezliczonych lekcji identyczne ruchy. Ale on wykonywał je z pasją, rozumiejąc, iż swoboda w posługiwaniu się mieczem, instynktowny ruch, który później, w bitwie, rycerz wykona bez zbędnego zastanawiania się, może decydować o życiu lub śmierci. Odruchowa, bezbłędna precyzja Horace'a ocaliła Willowi życie choćby wtedy, gdy ramię w ramię bili się pod Hallasholm.

Przyglądając się grupie, Will nie dostrzegał ani krzty podobnego zapału. W przypadku tych czeladników instynkt nie działał. Co gorsza, prowadzący ćwiczenia starsi rycerze również nie wykazywali żadnego animuszu. Will zmarszczył czoło. Pozostał mu tydzień do złożenia pierwszego comiesięcznego raportu dla kwatery głównej zwiadowców. Miał obowiązek raportować, jak się mają w Seacliff. Już wiedział, że raport będzie niepochlebny.

Will usłyszał głos, nim jeszcze dostrzegł krzyczącego człowieka. Parę sekund później zauważył przysadzistą postać. Ktoś zbliżał się od strony drzew poniżej zamku, biegł, wrzeszczał, wymachiwał ramionami, żeby zwrócić na siebie uwagę. Nie dawało się jeszcze rozróżnić słów, ale z tonu głosu i z gestów mężczyzny jasno wynikało, że zbliża się jakieś wielkie zagrożenie.

Suka także wyczuła, że coś się święci. Z gardła owczarka dobył się cichy warkot. Uniosła się lekko, na wpół przyczajona.

– Spokój – ostrzegł Will. Posłusznie zastygła. Brzęk broni na placu ćwiczeń zamarł, bowiem coraz więcej osób zwracało uwagę, iż pędzi ku nim wrzeszczący człowiek.

Za moment Will usłyszał gwałtownie wykrzykiwane ostrzeżenie:

– Morskie wilki! Morskie wilki!

Te słowa przez długie wieki ścinały krew w żyłach mieszkańcom Araluenu. Morskimi wilkami zwano łupieżców ze Skandii, którzy przypływali ze swej pokrytej śniegiem, porośniętej sosnami krainy na Północy, żeby napadać na spokojne wybrzeża Araluenu, Gallii oraz kilku innych krain. W ogromnych rogatych hełmach, siejący straszliwe zniszczenie przy pomocy mocarnych toporów bojowych Skandianie budzili grozę. Wojownicy na wilczych okrętach jawili się jako senny koszmar.

Ale nie tutaj. W każdym razie nie przez ostatnie cztery lata, odkąd Erak Starfollower, obecnie panujący oberjarl Skandian, złożył swój podpis na traktacie z Araluenem. Ściśle rzecz biorąc, treść traktatu zakazywała organizowania masowych napaści Skandian na królestwo Araluenu. Jednak w praktyce położyło to kres również indywidualnym napadom. Erak nie mógł co prawda zabronić swoim szyprom łupieżczych wypraw, lecz wiadomo było, że zdecydowanie jest im przeciwny, uważając, iż zaciągnął honorowy dług wobec nielicznej grupki Aralueńczyków, którzy ocalili jego ojczyznę przed inwazją Temudżeinów. A skoro Erak czegoś nie pochwalał, jego ludzie zazwyczaj po prostu tego nie robili.