– Kapitanie, nad tamtymi stopniami jest wywietrznik – powiedział. – Wychodzi na pokład za basenem wodującym. Jest zamykany z zewnątrz, ale może nie został zaryglowany.
Morgan spojrzał na trzech naukowców skulonych przy beczkach.
– Niech jeden z was wejdzie na górę i sprawdzi, czy wywietrznik da się otworzyć.
Bosy oceanograf w niebieskiej piżamie poderwał się i wspiął po szczeblach do wąskiego szybu wentylacyjnego w obniżonej części sufitu. Po chwili wrócił na dół.
– Ani drgnie – zameldował rozczarowany.
– Kapitanie – odezwał się nagle Mclntosh ze środka ładowni i wskazał stojak pod pontonem. – Moglibyśmy zrobić słupy z drewnianych wsporników pod zodiakiem i podnieść właz.
– Popchnąć go wielkimi chińskimi pałeczkami? To może się udać – przyznał Morgan. – Weź się za to, Mclntosh. Trzeba zdjąć ponton – zwrócił się do grupki przy łodzi pneumatycznej.
Pokuśtykał do zodiaca, chwycił za dziób i pomógł postawić ponton na pokładzie. Mclntosh i kilku mężczyzn rozebrali drewniany stojak na części. Stolarz okrętowy ocenił, jak je wykorzystać.
Podczas pracy słyszeli przytłumione głosy komandosów na pokładzie i hałasy dźwigu „Baekje", który zabierał z „Sea Rovera" amunicję okrętu podwodnego. W pewnym momencie z odległej części statku dobiegł terkot broni automatycznej. Chwilę później Morgan rozpoznał po dźwiękach, że dźwig podnosi „Starfisha" z basenu wodującego i stawia na pokładzie. Rozległ się kobiecy krzyk. Kapitan wiedział, że to Summer. Coś stuknęło kilka razy w przegrodę ładowni, potem hałasy na górze zaczęły cichnąć. W końcu głosy i dźwigi umilkły. Kiedy stało się oczywiste, że komandosi opuścili statek, Morgan zastanowił się nad losem Dirka i Summer. Z zamyślenia wyrwało go dudnienie i wibracje silników „Baekje", który odbijał od „Sea Rovera".
– Jak idzie, Mclntosh? – zapytał głośno. Widział, że praca posuwa się naprzód, ale chciał zagłuszyć dźwięk odpływającego kablowca, który zostawiał ich własnemu losowi.
– Dwa słupy gotowe, trzeci na ukończeniu – odparł główny mechanik.
U jego stóp leżały trzy trzymetrowe pale. Każdy składał się z trzech części, obrobionych na obu końcach śrubokrętem i młotkiem i połączonych ze sobą klinem wpuszczonym w rowek. Miejsca połączeń zostały dla wzmocnienia obite blachą i owinięte taśmą samoprzylepną.
Kiedy Mclntosh przerzucał pozostałe kawałki drewna, z głębi statku doszedł szum. Był coraz głośniejszy i przypominał odgłos rwącej rzeki. Główny mechanik wyprostował się wolno i spojrzał na kapitana.
– Otworzyli zawory odpływowe w zęzie. Chcą nas zatopić.
Rozległo się kilka okrzyków przerażenia. Morgan zignorował je.
– Wygląda na to, że będą nam musiały wystarczyć trzy słupy – powiedział spokojnie. – Potrzebuję siedmiu ludzi do każdego pala.
Mężczyźni rzucili się naprzód i chwycili słupy. Na pokładzie ładowni pojawiły się pierwsze strużki wody, która dostawała się przez sześć małych otworów odpływowych. Po kilku minutach brodzili w niej po kostki. Ustawili słupy pod narożnikiem włazu przy drabince wejściowej. Na ostatni szczebel wspiął się mężczyzna z trójkątnym drewnianym klinem półmetrowej wysokości. Miał go wsunąć pod pokrywę, kiedy tylko się uchyli.
– Podnosić! – krzyknął Morgan.
Trzy grupy jednocześnie docisnęły górne końce słupów do włazu dwa i pół metra nad ich głowami i pchnęły z całej siły. Ku ich zaskoczeniu pokrywa uniosła się kilkadziesiąt centymetrów i do ładowni przeniknęło przyćmione światło lamp pokładowych. Ale ciężki właz natychmiast opadł z powrotem.
Mężczyzna na szczycie drabinki nie zdążył wsunąć klina na miejsce. Spóźnił się i pokrywa omal nie przycięła mu palców. Wziął głęboki oddech i skinął głową na znak, że jest gotowy do następnej próby.
– Dobra, jeszcze raz – zarządził kapitan. Woda sięgała mu już powyżej kolan i rana na udzie piekła od soli. – Jeden… dwa… trzy!
Górne złącze jednego ze słupów pękło z głośnym trzaskiem i oderwana część wpadła do wody. Mcintosh dobrnął do pływającego kawałka drewna i obejrzał go. Zobaczył, że złamał się klin w rowku.
– Nie jest dobrze, kapitanie – zameldował. – Naprawa trochę potrwa.
– Rób, co trzeba – warknął Morgan. – Spróbujemy dwoma słupami. Do góry!
Mężczyźni naparli na właz, ale bez skutku. Dwie grupy nie wystarczyły do uniesienia pokrywy. Dołączyli inni, żeby pomóc, ale nie było miejsca dla dodatkowych par rąk. Mężczyźni napięli mięśnie i właz uchylił się, ale za mało, żeby wsunąć klin. Woda sięgała Morganowi do pasa i kapitan zobaczył na twarzach załogi strach, który lada chwila mógł się przerodzić w panikę.
– Jeszcze jedna próba, panowie – przynaglił. Jednocześnie zastanawiał się, ile może trwać śmierć przez utonięcie.
Przypływ adrenaliny dodał mężczyznom energii. Pchnęli właz ze zdwojoną siłą i pokrywa znów zaczęła się unosić. Nagle rozległ się trzask. Pękło złącze drugiego słupa i właz opadł.
– Już po nas – dobiegł z ciemności czyjś głos.
To wystarczyło, żeby roztrzęsionemu kucharzowi puściły nerwy.
– Nie umiem pływać! – wrzasnął.
Stał obok beczek z paliwem i woda sięgała mu do piersi. Chwycił się w panice metalowych szczebli, wdrapał na górę do szybu wentylacyjnego i zaczął walić pięściami w okrągłą pokrywę wywietrznika. Krzyczał, żeby go wypuścić. Ku jego zaskoczeniu wywietrznik nagle się otworzył. Kucharz nie mógł w to uwierzyć. Wygramolił się na zewnątrz i stanął oszołomiony przy basenie wodującym. Minęła niemal minuta, zanim doszedł do siebie. Kiedy zdał sobie sprawę, że jeszcze nie umrze, wcisnął się z powrotem do otworu i opuścił kilka stopni w dół.
– Wywietrznik się otworzył! – krzyknął na całe gardło. – Chodźcie!
Spanikowani ludzie zaczęli się przepychać do drabinki. Większość traciła już grunt pod nogami, część chwytała się przegród. Niektórzy unosili się w wodzie i kurczowo trzymali dryfującego ROV-a.
– Najpierw kobiety – zarządził Morgan.
Ryan stał na palcach blisko drabinki. Woda sięgała mu do brody, ale próbował zapanować nad chaosem.
– Słyszeliście kapitana – warknął do dwóch biologów, którzy usiłowali się wdrapać na szczeble. – Najpierw kobiety. Cofnijcie się.
Kiedy żeńska część załogi wychodziła na zewnątrz, pierwszemu oficerowi udało się zaprowadzić jaki taki porządek. Morgan zobaczył przez ładownię, że woda podnosi się za szybko. Nie było mowy, żeby wszyscy zdążyli się ewakuować, nawet jeśli statek nagle nie zatonie.
– Ryan, wchodź na górę – rozkazał kapitan. – Spróbuj otworzyć właz.
Pierwszy oficer wdrapał się szybko po szczeblach za pielęgniarką okrętową.
Gdy wydostał się na pokład, doznał szoku. W świetle wczesnego świtu zobaczył, że „Sea Rover" tonie. Woda przelewała się już przez rufę, dziób celował w niebo pod kątem ponad dwudziestu stopni. Ryan stanął na nogach i zauważył młodą radiooperatorkę. Pomagała kobietom wejść na wyższy poziom statku.
– Melissa, biegnij do kabiny radiowej i nadaj SOS – zawołał.
Kiedy wspinał się po schodkach do włazu, dostrzegł daleko na północy świetlny punkt znikający za horyzontem. Kablowiec, pomyślał. Dotarł po luku ładowni i odetchnął z ulgą. Woda podnosząca się od rufy jeszcze nie sięgała do włazu ani do dźwigu. Komandosi w pośpiechu nawet nie odczepili haka od pokrywy luku.
Popędził do dźwigu, wskoczył do kabiny i odpalił silnik Diesla. Chwycił dźwignie i zaczął podnosić wysięgnik żurawia. Dźwig w żółwim tempie uniósł masywną pokrywę. Ryan nie tracił czasu na obracanie wysięgnika w bok. Wyskoczył z kabiny i podbiegł do krawędzi luku.