Выбрать главу

— Lyshia. Niebieskozielone.

— Czy kiedykolwiek później miałeś z nim czy nią stosunek?

— Nie.

— Kto twoim zdaniem jest największym muzykiem przeszłości lub doby obecnej?

Chris’ferowi zaczęło to przesłuchanie działać na nerwy. Prywatnie sądził, że najlepsza była Rea Pashkorian; miał wszystkie jej nagrania.

— John Philip Sousa.

Wyszczerzyła zęby w uśmiechu nie podnosząc wzroku znad formularza, budząc jego szczere zdziwienie. Oczekiwał, że zostanie zbesztany za brak powagi albo za nadmierne przypochlebianie się, ale ją ten dowcip wyraźnie rozbawił. Z westchnieniem poddał się dalszemu przesłuchaniu.

Pytania miały teraz coraz mniej związku z jego zamierzoną wyprawą. Zawsze wtedy, gdy wydawało mu się, że łapie ukryty sens, kolejne pytanie wszystko przewracało do góry nogami. Niektóre pytania dotyczyły sytuacji, w których chodziło o wybór moralny, inne sprawiały wrażenie wymyślonych przez szaleńca. Próbował zmusić się do powagi, nie wiedząc, na ile wynik tego przesłuchania może wpłynąć na jego szanse. Zaczął się obficie pocić, mimo iż w pokoju było chłodno. Nie sposób było odgadnąć, jaka odpowiedź zostanie uznana za prawidłową, pozostawało mu więc tylko mówić szczerą prawdę. Słyszał, że tytanie były bardzo zręczne w wykrywaniu fałszu u ludzi.

W końcu jednak miał już tego zupełnie dosyć.

— Dwoje dzieci przywiązano na drodze zbliżającego się pociągu grawitacyjnego. Starczy ci czasu tylko na uwolnienie jednego z nich. Oboje są ci obcy, są też w tym samym wieku. Jedno to chłopiec, drugie — dziewczynka. Które uratujesz?

— Dziewczynkę. Nie, chłopca. Nie, uratuję jedno i wrócę i… Niech to cholera! Nie mam zamiaru odpowiadać dalej na te pytania, jeżeli ty… — przerwał gwałtownie. Ambasador rzuciła ołówkiem i siedziała z głową ukrytą w dłoniach. Zdjął go strach tak gwałtowny i tak nagły, że pomyślał, iż zbliża się atak.

Tytania wstała i podeszła do pieca, otworzyła drzwiczki i wybrała kilka polan. Była odwrócona plecami do niego. Jej skóra od kopyt po głowę miała taką samą barwę i fakturę jak skóra ludzi rasy kaukaskiej. Była prawie zupełnie pozbawiona owłosienia, za wyjątkiem głowy i wspaniałego ogona. Kiedy siedziała za biurkiem, łatwo było zapomnieć, że nie jest człowiekiem. Kiedy wstała, jej nieludzka natura rzucała się w oczy z całą jaskrawością, właśnie dlatego, iż tors był tak bardzo człowieczy w kształcie.

— Nie musisz już odpowiadać na żadne pytania — powiedziała. — Dzięki Gai, tym razem nie ma to większego znaczenia. — Imię bogini zabrzmiało gorzko w jej ustach.

W pewnej chwili, ładując drewno do pieca, zadarła ogon na grzbiet i zrobiła to, co każdy koń robi na defiladzie — zwykle przed trybuną honorową — z takim samym brakiem wszelkiego wstydu. Widać było, że zdarzyło się to jej bezwiednie. Chris’fer odwrócił oczy z zakłopotaniem. Tytanie były tak dziwaczną mieszaniną powszedniości i egzotyki.

Kiedy skończyła, sięgnęła po szuflę opartą o ścianę, zgarnęła kupę wraz z sianem zaścielającym podłogę i wrzuciła wszystko do kubła pod ścianą. Potem usiadła i spojrzała na niego z krzywym uśmieszkiem.

— Teraz już wiesz, czemu nie zapraszają mnie na przyjęcia. Jeżeli nie myślę o tym bez ustanku, w każdej cholernej chwili… — Już wiedział, jakie mogą być skutki.

— Co miałaś na myśli, mówiąc, że „tym razem to nie ma znaczenia”?

Uśmiech nagle zniknął z jej twarzy.

— Chciałam powiedzieć, że decyzja nie należy do mnie. Trudno uwierzyć, ile rzeczy może was, ludzi, zabić, a z roku na rok jest tego więcej. Czy wiesz, ilu ludzi zwraca się do mnie o ułatwienie widzenia z Gają? Otóż co roku ponad dwa tysiące. Tak, tak! Dziewięćdziesiąt procent z nich umiera. Dostaję listy, telefony, nieustannie przyjmuję wizyty takich ludzi. Dostaję błagalne prośby ich dzieci, mężów i żon. A czy wiesz, ilu w ciągu roku mogę wysłać na Gaję? Dziesięciu!

Sięgnęła po butelkę tequlli i pociągnęła solidny łyk. Bezwiednie zgarnęła dwie cytryny i schrupała je jednym kłapnięciem zębów. Zdawała się patrzeć na piec, ale jej oczy tonęły gdzieś w nieskończoności.

Tylko dziesięciu?

Odwróciła głowę i spojrzała na niego z pogardą.

Chłopcze. Dobry jesteś. Naprawdę dobry. Nawet nie masz pojęcia jak bardzo.

— Ja…

— Daruj sobie. Myślę, że naprawdę się nad sobą litujesz. Zdaje ci się, że ci ciężko w życiu. Chłopie, mogłabym ci opowiedzieć takie rzeczy… zresztą mniejsza z tym. Ludzie całymi latami uczą się, jak mnie wykołować, mnie i trzech innych ambasadorów. Żeby być jednym z tych czterdziestu. — Walnęła pięścią w stos podań. — Napisano już grube na cal książki, rozszyfrowujące ten formularz i podsuwające odpowiedzi. Komputery analizują odpowiedzi tych, którym się udało. — Zgarnęła stos i śmignęła nim w górę, wzniecając krótkotrwałą śnieżycę, która zaścieliła całą podłogę pokoju.

— Jak chcesz się do tego dobrać?

— Zabierałam się już do tego na wszelkie możliwe sposoby i zawsze wszystkie odpowiedzi były złe. Próbowałam myśleć tak, jak myślałby człowiek, podejmować decyzje, jakie podjęliby ludzie. Zauważyłam, że wszystko zaczyna się zawsze od dziewięciu albo dwunastu kwestionariuszy. Poszłam więc tym tropem, w nadziei, że odpowiedzi coś przyniosą. Niestety, było to tak samo mądre jak rzucanie kostką czy wróżenie ze szklanej kuli. Tak, tak, mam taką kryształową kulę. I rzucałam już kości o ludzkie życie. Mimo to tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąt decyzji, jakie podejmuję co roku, jest złych. Robiłam, co mogłam, przysięgam ci, próbowałam dobrze wywiązać się ze swoich obowiązków. Teraz chcę tylko wrócić na obręcz.

Westchnęła tak głęboko, że aż zadrżały jej nozdrza.

— Myślę, że jest coś specyficznego w obręczy. Co godzinę przechodzisz cykl. Normalnie nie czujesz tego, ale kiedy tracisz z tym kontakt, wiesz o tym. Nie rozpoznajesz już sedna rzeczy. Zegar twojej duszy przestaje się przesuwać do przodu. Wszystko się rozlatuje, wszystko staje się tak bardzo odległe.

Kiedy zamilkła na długą chwilę, Chris’fer odchrząknął.

— Nic o tym nie wiedziałem. Znowu parsknęła.

— Dziwię się, że tu przyleciałaś i podjęłaś się tej pracy, tak mocno to odczuwając. I… dziwię się, że w twoim głosie brzmi jakby niechęć do Gai. Myślałem, że dla tytanii jest ona rodzajem boga.

Popatrzyła nań poważnie i powiedziała beznamiętnie:

— Jest bogiem, Panie Mniejszy. Przybyłam tu właśnie dlatego, że ona jest bogiem i kazała mi tu przybyć. Dobrze byłoby, abyś o tym pamiętał, kiedy staniesz przed jej obliczem. Rób, co ci każe. Czy jej nie lubię? Oczywiście. Gaja nie wymaga miłości. Wymaga posłuszeństwa i, do diabła, zapewniam cię, że dostaje, co chce. Tym, którzy jej nie słuchają, mogą się przydarzyć paskudne rzeczy. Nie mówię o potępieniu w rodzaju piekła, mam na myśli demona, który pożera cię żywcem. Nie kocham jej, mam jednak przed nią ogromny respekt. Lepiej będzie, jak się będziesz pilnował. Jest w tobie jakiś nieokreślony fatalizm. Przyszedłeś tu nie przygotowany, zupełnie nieświadomy rzeczy, o których wiedziałbyś, gdybyś przeczytał choćby tylko odpowiednie hasło w encyklopedii „Britannica”. Na Gai takie rzeczy nie przejdą.

Chris’fer powoli zaczął zdawać sobie sprawę z sensu tego, o czym mówiła, nadal jednak nie mógł w to jeszcze uwierzyć.

— Tak, jedziesz. Być może pomogło ci szczęście. Nie powinnam w ogóle brać pod uwagę czegoś takiego jak szczęście, dostałam jednak od Gai pewne wskazówki. Otóż potrzebuje ona pewną ilość ludzi dotkniętych szaleństwem. W tym tygodniu jesteś pierwszym kandydatem podpadającym pod tę kategorię. Wysłanie cię może być dla mnie nawet powodem do satysfakcji. Miałam skrupuły, że odrzucę wielkiego filantropa na korzyść jakiegoś rozczulającego mordercy. W tym towarzystwie wypadasz zupełnie nieźle. Chodź ze mną.