Kiedy Chris rzucił myśl, żeby złowili coś, co tytanie będą mogły włożyć do garnka, Gaby pokazała mu trzcinę odpowiednią do sporządzenia wędki. Robin też okazała zainteresowanie, więc Gaby nauczyła ją, jak zakładać przynętę i zarzucać wędkę, a także jak posługiwać się prostym drewnianym kołowrotkiem dostarczonym przez tytanie. Weszli do płytkiej wody, stąpając bosymi stopami po gładkich kamieniach, i zabrali się do łowienia.
— Co tu można złowić? — spytał Chris.
— A czego byś się na Ziemi spodziewał po takim strumieniu?
— Pewnie pstrągów.
— Więc będą pstrągi. Myślę, że tak z tuzin byłby w sam raz.
— Mówisz poważnie? Naprawdę są tu pstrągi?
— Tak, i to prawdziwe, a nie tylko miejscowe imitacje. Dawno temu Gai wydawało się, że powinna przyciągać turystów. Teraz jest to jej w dużej mierze obojętne. Zarybiła jednak masę strumieni i narybek rozwinął się bardzo dobrze. Ryby są naprawdę spore. Tak jak ta na przykład. — Jej wędka wygięła się w kabłąk. Po kilku minutach miała w siatce rybę, jakiej Chris w życiu nie widział i oczywiście nigdy nie złowił.
Robin wpierw zerwała linkę, ale zaraz potem wyciągnęła rybę podobnych rozmiarów. Po pół godzinie wykonali plan, ale Chris walczył jeszcze z potworem, który wyglądał mu raczej na wieloryba niż na pstrąga. Kiedy wreszcie wyskoczył w powietrze, zaiskrzył się jednak znajomymi barwami, miotając się tak, jak tylko pstrągi potrafią. Przez całe dwadzieścia minut Chris się z nim mordował, by wreszcie wyciągnąć rybę, jakiej nawet Gaby jeszcze nie widziała. Popatrzył na nią z nieukrywanym zachwytem, a potem podniósł ją i spojrzał raz jeszcze.
— Co powiesz o tej, Gaja? — krzyknął. — Czy ta jest dość wielka?
24. Grota
Chris od razu to zobaczył. Po prostu maleńka plamka daleko na północy, unosząca się wysoko w powietrzu. To ona właśnie musiała być źródłem tego uporczywego wycia, które słyszał już dwukrotnie. Patrzył, jak znika za grzbietem góry, ale nawet potem dźwięk dochodził jeszcze przez prawie minutę.
— Valiha — powiedział. — Skręcam w lewo.
— Idę tuż za tobą.
Chris podprowadził łódź blisko Gaby i Psałterium. Wciągnął wiosła i przytrzymując się burty tamtej łodzi, bez trudu przeskoczył do nich. Gaby zmarszczyła brwi.
— Nie uważasz, że już najwyższy czas, żebyś nam wyjaśniła, o co tu chodzi? Powiedziałaś, że nauczysz nas rzeczy, które mogą się nam przydać.
— Czyżby? — Naburmuszyła się jeszcze bardziej, ale dała za wygraną. — Naprawdę nigdy nie próbowałam czegokolwiek przed wami ukrywać, wierz mi. Rzecz w tym, że niemiło mi nawet mówić o tym. Ja… — Podniosła głowę i zobaczyła, że Robin również się przysłuchuje. — No dobrze. Nazywamy je brzęczącymi bombami. To coś nowego.
Zupełnie nowego. Po raz pierwszy spotkałam się z tym przed jakimiś sześciu-siedmiu laty. Gaja musiała nad nimi pracować od dawna, bo są tak cholernie nieprawdopodobne, że w ogóle nie powinny istnieć. Jest to najpaskudniejsza rzecz, jaką w życiu widziałam. Są to żywe samoloty napędzane przepływowymi silnikami odrzutowymi. Albo może silnikami pulsacyjnymi. Ten, który badałam, był zdrowo pogruchotany i wypalony na wiór. W kilka lat po pojawieniu się pierwszego zamówiłam na Ziemi starą rakietę naprowadzaną podczerwienią i zestrzeliłam drania. Miał około trzydziestu metrów długości i był zdecydowanie tworem organicznym, chociaż jego korpus zawierał też masę metalu. Nie mam pojęcia, jak to możliwe, muszą w nim zachodzić zupełnie nieznane procesy chemiczne, zwłaszcza w okresie życia płodowego.
W każdym razie zastanawiałam się, na jakiej zasadzie ten stwór lata. Miał skrzydła i na pewno nimi nie machał na ptasią modłę. Działał raczej jak samolot, który używa odchylanych skrzydeł zamiast lotek. Miał duże nogi, składane w locie. Wątpię, czy mógł na nich przemierzać większe odległości. Wyposażony był także w dwa pęcherze paliwowe, zawierające prawdopodobnie naftę albo etanol, a może mieszaninę obu.
— Od razu zaczęłam się zastanawiać, w jaki sposób jest w stanie zjeść tyle, by wytworzyć takie paliwo w ilości, która wystarczyłaby dla efektywnego lotu. Chcę powiedzieć, że na ziemi wydawał się cholernie niezręczny. Na dodatek, jeżeli to paskudztwo rzeczywiście napędzane jest silnikiem przepływowym, nie ośmieliłby się lądować gdziekolwiek za wyjątkiem szczytu urwiska lub wierzchołka wysokiego drzewa. Taki silnik pracuje dopiero wtedy, gdy pojazd jest w ruchu. Potrzebował więc jakiegoś wspomagania albo też upadku z dużej wysokości, który pozwoliłby mu osiągnąć prędkość wystarczającą do zapłonu silnika. Wszystko to wydawało mi się niepojęte.
Wreszcie doszłam do wniosku, że one nie wytwarzają jednak własnego paliwa. Pokarm, którym się żywią, podlega mniej więcej normalnemu metabolizmowi zwierzęcemu, a więc w paliwo muszą się zaopatrywać ze źródła zewnętrznego albo z kilku źródeł. Najprawdopodobniej chodzi o jakieś inne nowe stworzenie, prawdopodobnie zamieszkujące wyżynę. Nie doszłam jednak na razie, gdzie to jest.
— Czy są niebezpieczne? — spytała Robin.
— I to bardzo. Całe szczęście, że nie ma ich wiele. Z początku myślałam, że ciężko im będzie kogoś zaskoczyć, ale okazało się, że byłam w błędzie. Otóż przenoszą się one z prędkością pięćset kilometrów na godzinę. Nawet kiedy silnik pracuje, masz go praktycznie na głowie zanim się spostrzeżesz. Mogą również wygasić silnik przy tej prędkości i poruszać się lotem ślizgowym przy samej ziemi. Mają haczykowate nosy i potrafią nadziać ofiarę i odlecieć, by pożreć zwłoki w spokoju.
— Ślicznie, prawda?
— O tak, naprawdę pięknie.
— Czym się żywią? — spytał Chris. — Wszystkim, co zdołają unieść.
— No dobrze, ale czym konkretnie? Porwanie czegoś wielkości człowieka mogłoby je przyhamować poniżej prędkości krytycznej.
— Okazuje się, że z ludźmi radzą sobie zupełnie dobrze, dziękuję. Ale to dobre pytanie. Otóż najbardziej lubią zdobycz w granicach 40-60 kilogramów.
— Hej, piękne dzięki — parsknęła Robin. — Nadaję się.
— Ja również, maleńka. Pomyśl jednak, jak dobrze, musi się czuć ten wielki facet tutaj. — Uśmiechnęła się do Chrisa, który wcale się tak strasznie dobrze nie czuł. — Tak naprawdę, jeżeli nadarzy im się okazja, potrafią zaatakować w pełni rozwiniętego mężczyznę i jak dotąd zawsze udawało im się porwać ofiarę. Dotąd ich łupem padło siedmiu ludzi. Potrafią również zaatakować tytanie, ale tu już raczej mierzą siły na zamiary. Znam z tuzin przypadków porwania tytanii, ale słyszałam również o dwóch wypadkach, kiedy zakończyło się to rozbiciem i pożarem napastnika.
Nie martwiłabym się nimi przesadnie. Kulę się, słysząc, jak leci któryś z nich, ale głównie dlatego, że serdecznie ich nienawidzę. Nie cierpiałam ich od dawna, dużo przedtem, zanim jeden z nich porwał mojego przyjaciela. Jeżeli kiedyś znajdę ich „stację benzynową”, będzie z tego niezły pojedynek. Są to obrzydliwe, ohydne bestie. Nie atakują miękkolotów ale zdają się znajdować przyjemność w okrążaniu ich tak długo, aż biedne sterówce stają się nieprzytomne ze strachu. Zresztą sterówce boją się nie bez powodu. Zdarzył się przypadek podpalenia ogniem wylotowym z silnika, o którym do dziś gwiżdżą sobie legendy.
Statystycznie rzecz biorąc, jest jednak masa rzeczy znacznie bardziej niebezpiecznych. Są one nieobliczalne jak rekiny. Kiedy cię dostaną, jesteś załatwiony, ale prawdopodobieństwo trafienia jest niewielkie.
Chrisowi podobał się Krios. Na pewno miało to coś wspólnego z wyjściem z nocy Rei, pod wieloma względami było tu jednak nawet ładniej niż na Hyperionie. Od zachodu Góry Nemezis zamykały krajobraz niczym teatralna dekoracja, nie było więc widać odpychającego, skutego lodem morza Okeanosa.