Выбрать главу

Dopił mleko i oddał czekającej cierpliwie dziewczynie pustą szklankę. Odwrócił się w stronę drzwi.

— Proszę chwile zaczekać! — krzyknął za nim mężczyzna, wręczając notatnik. — Zapomniał się pan wypisać, Sir.

Blaine mrucząc z niezadowolenia, wyjął przypięte do notatnika pióro i złożył podpis. To było idiotyczne. Wpisywać się przy wejściu, wypisywać przy wyjściu. Blaine podchodził jednak do tego wszystkiego filozoficznie. Wpisywał się, wypisywał, pił mleko, wykonywał tysiące drobnych i głupich czynności. Bo i po co się buntować? Skoro Fishhook przykłada do tych spraw aż taką wagę, skoro tak mu na tym zależy, cóż to mogło szkodzić Blaine'owi.

Oddał notatnik.

— Przepraszam bardzo, panie Blaine — ponownie odezwał się mężczyzna kartkując notes. — Kiedy pan stawi się na przegląd i analizę taśm?

Jutro o dziewiątej rano.

Mogą zapisywać sobie, co tylko chcą — pomyślał. — Jego już i tak tutaj nie będzie. Lecz na razie pozostało mu tylko trzydzieści minut. Pół godziny, które musi w pełni wykorzystać.

Bardzo potrzebował tego czasu, bo pamiętał noc sprzed lat. Z każdą umykającą obecnie bezpłodnie sekundą, tamte chwile pojawiały się mu w pamięci coraz wyraźniej. Owej nocy zatelefonował do niego Godfrey Stone. Oddychał ciężko, jak po wyczerpującym biegu, a w głosie brzmiały nutki paniki i histerii.

— Dobranoc wszystkim — pozornie beztroskim głosem wykrzyknął Blaine.

Zamknął za sobą drzwi i wyszedł na pusty pogrążony w ciszy i martwocie korytarz. Otaksował szybkim spojrzeniem długi hall Wszystkie drzwi wtopione w ściany korytarza były pozamykane na głucho, jakkolwiek na wielu z nich płonęły jaskrawe światła, znak, że wewnątrz pracują ludzie. Pomimo tej panującej wszędzie ciszy, bez względu na porę dnia i nocy wrzała tu gorączkowa praca: w laboratoriach i salach wykładowych w stacjach doświadczalnych i zakładach przemysłowych Fishhooka, w dyspozytorniach komputerów, w rozległych bibliotekach i magazynach Fishhook czuwał zawsze, dyżurował okrągłą dobę, nigdy nie zamykał swych oczu, nigdy nie zapadał w sen.

Blaine stał chwile, trzymając dłoń na klamce i zastanawiał się, co ma dalej czynić. Pozornie wydawało się to proste. Może wszak wyjść przez nikogo nie zauważony, przez nikogo nie nagabywany, może wsiąść do samochodu zaparkowanego parę bloków dalej i skierować się na północ, ku granicy. Lecz to byłoby zbyt proste. Tego właśnie spodziewać się będzie Fishhook.

Ponadto istniał jeden jeszcze problem: natrętna myśl, obsesyjna wątpliwość: czy naprawdę musi uciekać?

Pięć osób w ciągu ostatnich trzech lat, od chwili ucieczki Godfreya Stone'a; czyż może to stanowić jakikolwiek dowód?

Idąc spiesznym krokiem w stronę wind, roztrząsał kwestie raz jeszcze. Zdawał sobie sprawę, że teraz nie czas na wątpliwości, że słusznie czyni podejmując decyzje natychmiastowej ucieczki. Lecz racja mieściła się w kategoriach rozumu a wątpliwości w sferze uczuć.

Jednego był pewien. Nie chce uciekać od Fishhooka, chce być tutaj, chce robić to co robił dotąd, nie pragnie porzucać swego zajęcia.

Lecz ta kwestia była już rozstrzygnięta, rozwiązana wiele, wiele miesięcy wcześniej wtedy, gdy podjął decyzje, że gdy nadejdzie czas, zniknie. Bez względu na to, jak bardzo chciałby pozostać, porzuci wszystko i odejdzie.

A to z powodu Godfreya Stone'a i jego ostatniego, desperackiego telefonu. Rozmowy telefonicznej, w której Godfrey nie prosił wcale o pomoc, a ostrzegał:

— Shep — Stone oddychał ciężko jak po wyczerpującym biegu — Shep, posłuchaj mnie i nie przerywaj. Jeżeli kiedykolwiek staniesz się obcym, zwiewaj. Nie czekaj ani minuty. Po prostu natychmiast pryskaj. I to jak najdalej i najszybciej jak potrafisz.

Trzask odkładanej słuchawki po drugiej stronie zakończył te rozmowę. Blaine pamięta, że długo jeszcze trzymał głuchy aparat w zaciśnietej dłoni.

— Dobrze, Godfrey — odparł w końcu w cisze mikrofonu. — Dobrze, będę pamiętał.

Ani słowa więcej.

Blaine nigdy już nie usłyszał o Godfreyu Stone.

„Gdybyś stał się obcy” rzekł wówczas Godfrey Stone. I tak się rzeczywiście stało. Zmienił się w obcego, czuł skuloną pod czaszką obcość, która czaiła się w drugiej części jego mózgu. Wiedział jak do tego doszło, jak to się stało i za czyją sprawą. Ale ci inni? Z całą pewnością nie wszyscy natknęli się na Różową Istotę odległą stąd przecież o pięć tysięcy lat świetlnych. Na ile jeszcze sposobów człowiek może stać się obcym?

Fishhook zrozumie natychmiast, że on — Blaine — ma odmienioną świadomość. Pojmie to natychmiast po odczytaniu taśm. I nie istnieje sposób, by temu zapobiec. Pochwycą Blaine'a i przyślą szperacza, bo jakkolwiek taśmy powiedzą im, że jest obcy, to tylko na ich podstawie nie będzie można stwierdzić jak to się stało ani w jakim stopniu został odmieniony. Szperacz okaże się — jak zawsze uprzedzająco grzeczny, wręcz współczujący, ale zrobi wszystko by wyciągnąć intruza na światło dzienne i poznać, kim naprawdę jest.

I bez względu na to, jak szczelnie Blaine zamknąłby swój umysł, szperacz z łatwością dotrze wszędzie tam, gdzie tylko zechce.

Blaine podszedł do windy i nacisnął taster wzywający kabine. Ale wtedy właśnie otworzyły się jedne drzwi w korytarzu.

— Oh, to ty, Shep! — wykrzyknął mężczyzna, który pojawił się w progu. — Słyszałem, że ktoś nadchodzi. Byłem strasznie ciekaw, kto to taki.

— Właśnie wychodzę — odparł Blaine, rozglądając się wokół gorączkowo.

— Wpadnij do mnie na chwile — Kirby Rand wykonał zapraszający ruch ręką. — Miałem właśnie zamiar otworzyć butelkę.

Blaine zdał sobie sprawę, że nie ma czasu na wahanie. Albo wyrazi zgodę na drinka, albo musi zdecydowanie odmówić. Odmowa może jednak wzbudzić podejrzenia Randa. A podejrzenia to jego specjalność. Rand jest szefem ochrony Fishhooka.

— Doskonale — Blaine starał się nadać swemu głosowi najbardziej beztroski ton, na jaki go było stać. — Ale tylko na jednego szybkiego. Rozumiesz, dziewczyna… nie chce, by czekała.

Miał nadzieje, że ta wymówka pozwoli mu uniknąć zaproszenia na wspólną kolacje lub wypad do kabaretu.

Podjechała przywołana winda, lecz Blaine udał, że jej nie dostrzega. Bo i cóż miał zrobić innego? Ale była to jednak cholerna zwłoka…

W pokoju Rand ujął go przyjacielskim gestem za ramiona.

— Jak podróż?

— Normalnie.

— Byłeś gdzieś daleko?

— Około pięciu tysięcy.

— Głupie pytanie — Rand potrząsnął głową. — Teraz latacie tylko daleko. Skończyliśmy z krótkimi wypadami. A za sto lat… za sto lat będziemy latać na dziesięć tysięcy. Albo dwadzieścia.

— To już nie robi żadnej różnicy. Skoro tylko znajdziesz się w przestrzeni, odległość przestaje być problemem. Chyba, że się zejdzie z kursu. Można wtedy złapać niezłe opóźnienie: pół galaktyki… Ale wątpię osobiście czy taka przygoda mogłaby się przytrafić.

— Chłopcy od teorii sądzą przeciwnie — roześmiał się Rand i pożeglował w stronę biurka, na którym stała nie napoczęta butelka. Zdjął kapsel.

— Wiesz, Shep — odezwał się podnosząc głowę znad butelki. — To jest fantastyczna robota. Może czasami podchodzimy do tych podróży zbyt sztampowo, przez co to wszystko staje się nieco monotonne. Niemniej tkwi w tym wszystkim masa fantazji.

— I tak zaczęliśmy podróżować zbyt późno — odparł Blaine oglądając paznokcie — za długo nie braliśmy w rachubę wszystkich własności człowieka. Bo było to zbyt fantastyczne. Bo nie byliśmy w stanie uwierzyć w nasze możliwości. A one tkwiły w nas zawsze. Już starożytni znali je, ocierali się o nie. Lecz nie rozumieli tego i traktowali je jak czary lub magie.