Выбрать главу

— Nie gniewaj się, Shep. Ale właśnie ten problem mnie nurtuje.

— Ciebie i miliony innych — kwaśno odparł Blaine.

— Postaraj się jednak spojrzeć na to z mojego punktu widzenia — odezwał się poważnie Freddy. Jestem całkowicie poza Fishhookiem. Nawet tam nie zaglądam, choć już tyle lat żyje w jego cieniu. Ale widzę przecież tego kolosa, ten wzór ludzkiej doskonałości, niedościgłych i niewyobrażalnych zamierzeń. I po prostu wam zazdroszczę; zazdroszczę tego, że to wy tam jesteście, a nie ja. Czuje się upośledzony, odsunięty na boczny tor, jestem obywatelem drugiej kategorii. To tyle ja. A inni? Czy dziwisz się, że tak was nienawidzą?

— Nienawidzą?

— Naprawdę?

— Shep! — żarliwie wykrzyknął Freddy. — W jakim ty świecie żyjesz? Rozejrzyj się tylko wokół…

— Nie musze. Wiem wystarczająco dużo. Pytam tylko: czy naprawdę Fishhook jest tak znienawidzony?

— Sądzę, że tak — odparł w zamyśleniu Freddy kiwając głową. — Tutaj, w mieście, może nie. Tu panuje moda na Fishhooka, wszystko się tutaj kreci wokół niego. Ale dalej, na prowincji… Ludzie naprawdę boją się Fishhooka. Nienawidzą go, i wszystkiego, co ma z nim jakikolwiek związek.

Blaine nie odrzekł nic. Zapatrzył się w okno. Ulice pustoszały powoli, gasły światła, zmniejszał się ruch. Jeszcze tylko centrum usługowe i handlowe kipiało życiem.

— Kto bedzie u Charline?

— Jak zwykle masa ludzi — wzruszył ramionami Freddy. — Ogród zoołogiczny… ona jest zwariowana. Można tam spotkać właściwie każdego. Straszna zbieranina.

— Rozumiem — mruknął Blaine i zamilkł, gdyż obcy znów drgnął w jego umyśle; senny, niemrawy ruch.

— WSZYSTKO OKAY — mruknął do niego Blaine. — SIEDŹ SPOKOJNIE I ŚPIJ. WSZYSTKO IDZIE JAK TRZEBA.

Freddy skręcił z głównej autostrady w boczną, zacienioną aleje. Jechali teraz głębokim kanionem. Wyraźnie pochłodniało. Szumiały drzewa. Roznosił się zapach sosnowej żywicy.

Auto skręciło gwałtownie biorąc ostry wiraż i na wysokiej, skalistej skarpie ukazał się przed nimi rzęsiście oświetlony dom; nowoczesne pueblo przylepione do urwiska niczym jaskółcze gniazdo.

— No, dobiliśmy do portu — sapnął z zadowoleniem Freddy wyłączając silniki.

5.

Pomimo stosunkowo wczesnej pory przyjęcie było już niezwykle ożywione. Cały dom wypełniał trudny do zniesienia hałas: dźwięki muzyki, szum rozmów, szuranie dziesiątków stóp, głośne wybuchy śmiechu. Jak wszystkie tego typu imprezy w mieście, bankiet bardzo szybko przekształcił się w jarmark jałowych spekulacji, plotek i błahego paplania. Mimo otwartych na oścież okien, przez które napływało z kanionu chłodne, żywiczne powietrze, panował tu ciężki zaduch dymu papierosowego wymieszanego z zapachem kanapek, perfum, alkoholu i ludzkiego potu.

Herman Dalton, rozparty niedbale w fotelu, wyciągnął nogi na całą ich długość. W kąciku ust tkwiło mu ogromne cygaro, włosy miał lekko zwichrzone, a wąsy sterczały mu czupurnie jak twarde włosie nowej szczoteczki do zębów.

— Mówię panu, Blaine — dudnił. — To musi się skończyć. Już nadszedł czas. Fishhook musi zacząć się liczyć z prawami obowiązującymi w świecie biznesu. To musi się skończyć, powtarzam, albo wszystko diabli wezmą. Już teraz my, biznesmeni, jesteśmy przez Fishhooka przyparci do muru.

— Panie Dalton — odezwał się znużonym głosem Blaine. — Jeśli już chce pan koniecznie o tym mówić, to proszę o jakieś konkretne przykłady. Mimo że pracuje u Fishhooka, nie znam się na interesach.

— Fishhook wchłania nas — odparł ze złością Dalton. — Pozbawia dochodów, burzy doskonały system umów społecznych, budowany z takim mozołem przez stulecia. Łamie całą, tak pieczołowicie tworzoną strukturę handlową. Rujnuje nas powoli i systematycznie. Nie wszystkich od razu, lecz powoli, kolejno, jednego po drugim. Weź pan, na przykład, plantacje mięsne. Toż to korsarstwo. Każdy sobie sieje i czeka aż mu wyrośnie. Potem tylko wykopuje, jakby to były kartofle, a nie najwyższej klasy proteiny…

— …dzięki czemu miliony ludzi po raz pierwszy w swoim życiu mogą bez ograniczeń jeść mięso wpadł mu w słowa Blaine. — Przedtem, dzięki waszemu doskonałemu systemowi umów społecznych i zasad etycznych, ludzi nie stać było na to, by codziennie jeść mięso.

— Ale co w takim razie z farmerami? — wykrzyknął czerwieniejąc Dalton. — Co z organizatorami rynku mięsnego, nie mówiąc już o producentach opakowań?

— Podejrzewam, że bardziej by wam pasowało, panie Dalton, aby ziarno otrzymywały wyłącznie supermarkety lub potężni farmerzy. Aby to oni właśnie sprzedawali je po dolarze lub półtora za sztukę, a nie Fishhook, który bierze za całą paczkę dziesięć centów. To zachowałoby naturalną konkurencje handlową i zapewniłoby wam pokaźny zysk ekonomiczny. Tylko, że w takim przypadku miliony ludzi…

— Pan mnie nie rozumie. Biznes jest najżywotniejszym komponentem naszego społeczeństwa. Zniszcz pan biznes, a zniszczysz samego Człowieka.

— Bardzo w to wątpię.

— Ależ cała historia naszej cywilizacji i naszego gatunku udowadnia niepodważalną role handlu. To on stworzył świat takim, jaki jest dzisiaj. To dzięki niemu odkryto nowe lądy, to on spłodził odkrywców, wzniósł fabryki…

— Tak, tak, tak. Znam to wszystko. Pan, panie Dalton, jest bardzo oczytany w historii! — wykrzyknął ironicznie Blaine.

— Prawda? — rozpromienił się biznesmen. — W historii jestem wprost rozkochany.

— W takim razie wie pan z pewnością, iż wszystkie koncepcje, instytucje czy wierzenia przeżywają się. Na tym właśnie polega ewolucja i na tym zasadza się historia. Świat, panie Dalton, rozwija się, idzie naprzód, a ludzie — wraz ze stosowanymi przez siebie metodami działania — ulegają stałym przemianom. Czy nigdy nie przyszło panu do głowy, że biznes, jakim go pan pojmuje, przeżył się? Biznes spełnił swe historyczne zadanie, a świat poszedł naprzód. Biznes jest już martwy, jak ptak dodo…

Dalton podskoczył jak oparzony, cygaro zafalowało mu gwałtownie w ustach. Twarz nabrzmiała, na skroniach wystąpiły żyły, a szczoteczka wąsów zjeżyła się.

— Na Boga, Blaine! — wykrzyknął. — Pan oszalał albo stroi ze mnie żarty. Czy tak sądzi Fishhook?

— Nie, to moje prywatne zdanie — odparł sucho Blaine. — Nie mam najmniejszego pojęcia co w tej materii sądzi Fishhook. Nie należę do Zarządu.

I tak jest zawsze — pomyślał z goryczą Blaine. — Nieistotne gdzie i z kim rozmawiasz. Tak jest zawsze. Zawsze znajdzie się obok ktoś, kto zacznie to cholerne podpytywanie o sekrety Fishhooka, jego plany, opinie, zamierzenia i ostatnie osiągnięcia. Jak stado sępów, jak stado ścierwojadów, jak banda hien, jak cały tłum podglądaczy. Wszędzie ta małpia ciekawość, niezdrowa sensacja, podejrzliwość i plotki.

To miasto było siedliskiem intryg, szeptów, plotek, pomówień, ścierających się ze sobą interesów. Pełne tajnych agentów i szpicli najróżniejszych związków, firm, koncernów, korporacji, partii politycznych i grup przemysłowców. A ten tutaj, siedzący naprzeciw Dalton — Blaine mógłby się założyć — przybył z całą pewnością na czele delegacji reprezentującej wielki biznes, w celu zaprotestowania przeciw jakimś pociągnięciom Fishhooka.

Dalton milczał, zaciągając się mocno cygarem. Nagle pochylił się do przodu i zajrzał Blaine'owi prosto w oczy.

— Mówił pan, że nie jest w Zarządzie — odezwał się z lekkim uśmiechem. — Zgoda. O ile pamiętam, przedstawiono mi pana jako badacza, czy tak?

Blaine potakująco skinął głową.

— To znaczy, że wychodzi pan w przestrzeń i leci do gwiazd?