– Ile ziemi można kupić w taki sposób?
– Nie więcej niż trzysta dwadzieścia akrów, sir, w cenie jednego funta za akr. Wystarczy wpłacić depozyt w wysokości jednej czwartej, pozostałe trzy czwarte można spłacić w ciągu trzech lat.
– Wychodzi trzysta dwadzieścia funtów. Zapłacę w całości, panie Winfield.
– Gdzie to jest? – spytał urzędnik.
– Dokładnie tutaj – wyjaśnił Alexander, wskazując palcem na rzekę u podnóża góry.
– Hmm – mruknął pan Winfield, zerkając na mapę przez szkła. Potem spojrzał na rozmówcę z błyskiem w oku. – Dziewicze tereny. Może być na nich złoto, prawda? Bardzo sprytnie, panie Kinross, bardzo sprytnie! Żeby je kupić, musi pan w obecności świadka, sędziego pokoju, podpisać deklarację, że ma pan zamiar ogrodzić swoją ziemię, zagospodarować ją i na niej mieszkać.
– Oczywiście, mam zamiar ogrodzić ten teren, zagospodarować go i na nim zamieszkać, panie Winfield. – Tym razem błysnęły oczy Alexandra. – A jak mam kupić tę górę? – spytał, pokazując na wzniesienie. – Z tego, co wiem, nie jest ona dzierżawiona przez Charlesa Dewy'ego, który rządzi doliną i terenami nadrzecznymi. Jest stroma, gęsto zalesiona i całkiem bezużyteczna, ale bardzo mi się podoba.
– Trzeba by ją było wystawić na aukcji, panie Kinross, po wcześniejszym zamieszczeniu ogłoszeń w odpowiednich gazetach. Zakładam, że ma przylegać do granic pańskiej działki.
– Oczywiście. Jak dużo ziemi mogę kupić? Osbert Winfield wzruszył ramionami.
– Tyle, na ile pana stać. Jeśli ktoś inny weźmie udział w licytacji, zapłaci pan za akr kilka funtów, a jeśli nikt się nie zgłosi – dziesięć szylingów. Wątpię, by pojawił się jakiś inny chętny. Nie jestem ekspertem, ale nie sądzę, by znalazł pan tam złoto.
– To prawda. Złoto aluwialne znajduje się zazwyczaj na dnie piaszczystych, kamienistych koryt, w miejscach, gdzie siła grawitacji zatrzymała je w drodze w dół rzeki.
Tego wieczoru zaprosił pana Osberta Winfielda na kolację do hotelu, który podczas pobytu Alexandra w Sydney stał się jego kwaterą główną. Ten gest bardzo przypadł wysokiemu urzędnikowi do gustu. Dokumenty, że pan Kinross został właścicielem trzystu dwudziestu akrów, miały być gotowe do podpisu na następny dzień, a licytacja odbyłaby się w ciągu dwóch tygodni. Po chwili zastanowienia Alexander postanowił kupić na aukcji dziesięć tysięcy akrów.
– Muszę cię ostrzec, Alexandrze – powiedział pan Winfield przy kieliszku wspaniałego porto – że gdybyś chciał założyć na tym terenie miasto, sprawy wyglądałyby nieco inaczej. Wówczas ziemię należałoby podzielić na mniejsze działki. Z wiadomych względów, prawda? Oczywiście, ty nadal byłbyś właścicielem części tego terenu, ale niektóre działki trzeba zarezerwować dla państwa: na pocztę, posterunek policji, szkołę, szpital, kościół. Trochę ziemi będzie chciała mieć do dyspozycji również rada miejska.
– Nie mam nic przeciwko temu – oznajmił Alexander, odsłaniając w uśmiechu zęby. – Oprócz ziemi pod kościół. Mogę tolerować kościół anglikański, nawet katolicki, ale niech mnie diabli, jeśli wpuszczę na ten teren prezbiterian!
– Osobista uraza, co? Należę do Kościoła anglikańskiego, więc… Prawdę mówiąc, bez problemu można to załatwić. Gdybyś sobie tego życzył, mógłbyś oddać całą ziemię przeznaczoną dla Kościoła do dyspozycji duchownych anglikańskich i katolickich. Oczywiście, nie możesz całkowicie zamknąć drzwi przed prezbiterianami, którzy mają pewne wpływy polityczne. Musieliby jednak kupić prywatną ziemię, a gdybyś nie zechciał im jej sprzedać – postawić kościół w dziczy.
– Osbercie – powiedział Alexander – jesteś prawdziwą kopalnią informacji. – Zmarszczył czoło, zastanawiając się, do jakiego stopnia może być szczery. W końcu postanowił zachować rozsądną delikatność. – Nie brakuje mi pieniędzy, kolego, więc… hm… gdybyś kiedykolwiek miał jakieś problemy finansowe, z przyjemnością ci pomogę.
W tym momencie Osbert Winfield okazał się prawdziwym urzędnikiem rządu kolonialnego.
– Prawdę mówiąc – wyznał, chrząkając – jestem trochę zadłużony.
– Czy uratuje cię tysiąc funtów?
– Och, na pewno. Jesteś bardzo hojny. Bardzo!
Alexander wyszedł z nim z lokalu, czując, że dużo osiągnął. Właśnie kupił pierwszego z wielu, jak miał nadzieję, pożytecznych urzędników i członków obu izb parlamentu Nowej Południowej Walii.
W taki oto sposób Alexander Kinross został legalnym właścicielem trzystu dwudziestu akrów wspaniałej ziemi, łącznie z brzegiem tego, co teraz na mapach ministerstwa zaznaczone było jako Kinross River, i dziesięciu tysięcy akrów góry, łącznie ze zboczami i wodospadem. Za swój drugi nabytek zapłacił na aukcji po dziesięć szylingów. Miał w kieszeni licencję na poszukiwanie złota w swojej rzece i wzbogacił Nową Południową Walię o pięć tysięcy trzysta dwadzieścia jeden funtów, łącznie z opłatą za licencję na poszukiwanie złota w wysokości jednego funta. Dowiedział się również, że jeśli gdzieś w głębi ziemi na terenie jego posiadłości znajduje się złoto, tylko on ma prawo je wydobywać.
W sierpniu tysiąc osiemset siedemdziesiątego drugiego roku wrócił do Hill End. Ruby po wyjeździe syna pogrążyła się w smutku i nie było jej stać nawet na odrobinę optymizmu w jakiejkolwiek sprawie, mimo to bardzo się ucieszyła na widok Alexandra.
– Ludzie dają Hill End jeszcze najwyżej dwa lata – powiedziała w nocy, siedząc w Błękitnym Pokoju na łóżku i paląc cygaro.” – Myślę, że mogłabym potem pojechać do Gulgongu… przypuszczalnie Gulgong przeżyje nieco dłużej, ale gdzie się podzieję, gdy i tam zamrze życie?
– Na twoim miejscu na razie bym się o to nie martwił – powiedział, po czym zmienił temat. – Ruby, chciałbym się zobaczyć z Sungiem Chowem.
– Sungiem Chowem? Po co?
– Mam dla niego propozycję, a potem być może zaproponuję też coś tobie.
Ponieważ Alexander znał już upodobania Ruby, nie był zdziwiony, że Sung Chow w znacznej mierze odpowiada jego wyobrażeniom: poprzedni kochanek Ruby miał około czterdziestu lat, sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, jasną skórę i był naprawdę przystojny. Przyjął Alexandra w swoim biurze w browarze ubrany w chiński strój, chociaż nie był to ubiór kulisa. Miał na sobie długi, haftowany w kwiaty kaftan z błękitnego jedwabiu, ciemnoniebieskie jedwabne spodnie i ozdobione haftami pantofelki.
– Jestem mandarynem – wyjaśnił, usadawiając Alexandra w pięknym lakierowanym krześle. – Pochodzę z miasta, które biali nazywają Pekinem. W wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności straciłem tytuł. To dlatego Lee posługuje się językiem mandarynów i może uchodzić za chińskiego księcia, nawet gdyby w jego szkole byli jacyś inni Chińczycy. Jego kolonialny akcent w angielskim zwaliliśmy na guwernantkę. Poza tym wkrótce się go pozbędzie.
– Mówi pan po angielsku niemal bez żadnych naleciałości.
Co sprowadziło pana do Nowej Południowej Walii? – spytał Alexander.
– Potworna zgnilizna, którą British East India Company rozprzestrzenia po całych Chinach, czyli opium – wyznał Sung Chow. – Nie chciałem płaszczyć się przed brytyjskimi dyplomatami, więc wybrałem jedyne honorowe wyjście, emigrację w poszukiwaniu złota.
– Znalazł je pan?
– Wystarczającą ilość, żeby założyć własny interes. Mój browar, pralnie, pensjonaty i restauracje dają stały dochód, nawet jeśli nie jest to książęca fortuna. – Westchnął. – W Hill End nie ma więcej nadziei na złoto, w Gulgongu także. Sofala umarła. Jeśli Chińczyk chce zostać poszukiwaczem złota, bierze na siebie trudne i niebezpieczne zadanie, sir.