Выбрать главу

Wóz jechał oznaczoną palikami i wiechciami słomy drogą, która wiodła łukiem koło wsi. Graeber widział kompanię zebraną na placu przed cerkwią.

– Ci jadą na linię – powiedział kierowca. – Pójdą do akcji. Zasrana historia! Człowieku, skąd Rosjanie biorą tyle tej artylerii!

– Tak…

– Czołgów też mają dosyć. Tylko skąd?

– Z Ameryki. Albo z Syberii. Podobno mają tam całą kupę fabryk.

Kierowca wyminął ugrzęzła w śniegu ciężarówkę.

– Rosja jest za wielka. Za wielka, mówię ci. Człowiek się w niej gubi.

Graeber przytaknął i owinął nogi kocem. Przez chwilę czuł się jak dezerter. Sformowana kompania ciemniała na wiejskim placyku. A on odjeżdża. On jeden. Inni pozostają tutaj, idą na front, a on odjeżdża. “Zasłużyłem sobie na to. Rahe też to powiedział… Ale dlaczego o tym myślę? Po prostu boję się, że ktoś mnie dogoni i zawróci".

Kilka kilometrów dalej napotkali samochód z rannymi, który obsunął się z drogi i utknął w śniegu. Zatrzymali się i zajrzeli do sanitarki. Dwaj żołnierze zmarli. Wyładowali trupy, a na ich miejsce zabrali trzech rannych z drugiego wozu. Graeber pomagał ich ładować. Dwaj mieli amputowane nogi, trzeci – postrzał twarzy; mógł siedzieć. Ci, którzy pozostali, krzyczeli i przeklinali. Byli to ciężko ranni na noszach – zabrakło dla nich miejsca.

Jak wszyscy ranni, bali się, że w ostatniej chwili dogoni ich jeszcze wojna.

– Co się stało? – spytał kierowca sanitarki szofera tamtego wozu.

– Oś złamana.

– Oś złamana? W śniegu?

– Był taki, co złamał palec dłubiąc w nosie. Nigdy o tym nie słyszałeś, ty żółtodziobie?

– Jasne. W każdym razie masz chociaż szczęście, że skończyła się prawdziwa zima. Inaczej wszyscy zamarzliby ci na śmierć.

Pojechali dalej. Kierowca oparł się na siedzeniu.

– Zdarzyło mi się to przed dwoma miesiącami – zaczął. – Miałem kłopoty ze skrzynką biegów. Posuwałem się naprzód bardzo wolno. Ludzie mi przymarzli do noszy. Nic nie mogłem poradzić. Kiedy wreszcie dojechaliśmy do celu, sześciu żyło jeszcze. Ręce, nogi i nosy naturalnie odmrożone. Być ranionym w Rosji, w zimie, to nie żarty. – Wyjął prymkę i odgryzł kawałek. – A ci, co mogli chodzić, szli na piechotę! Nocą, w czasie mrozów. Chcieli siłą zająć nasz samochód. Czepiali się drzwi i stopni jak rój pszczół. Musieliśmy ich spychać.

Graeber w roztargnieniu kiwnął głową i obejrzał się. Wsi nie było już widać. Zniknęła za śnieżną zawieją. Nic już nie istniało prócz nieba i równiny, po której jechali na zachód. Było południe. Słońce świeciło blado poprzez szarzyznę. Śnieg lekko migotał. I nagle Graeber poczuł, jak coś w nim wybuchło gorącą falą, i po raz pierwszy uświadomił sobie, że uszedł, że uchodzi śmierci, ciągle dalej i dalej; wpatrywał się w rozjeżdżony śnieg niknący pod kołami metr za metrem i czuł, że metr za metrem zbliża się ku ocaleniu, ku zachodowi, ku ojczyźnie, ku niepojętemu życiu za zbawczym horyzontem.

Kierowca potrącił go zmieniając biegi. Graeber wzdrygnął się. Poszukał w kieszeniach i wyłowił paczkę papierosów, tę od Hirschlanda.

– Weź – powiedział.

– Merci - odparł kierowca nie odwracając głowy. – Nie palę. Tylko żuję.

V

Kolejka wąskotorowa zatrzymała się. Mały, zamaskowany dworzec oblany był słońcem. Z paru okolicznych domów pozostały już tylko ruiny; zbudowano więc kilka baraków, których dachy i ściany pomalowano na barwy ochronne. Na torach stały wagony kolejowe. Przeładowywali je rosyjscy jeńcy. Kolejka wąskotorowa łączyła się tu z linią szerokotorową.

Rannych umieszczono w jednym z baraków. Ci, którzy mogli chodzić, usiedli na grubo ciosanych ławach. Przyłączyło się do nich kilku urlopników. Starali się jak najmniej rzucać w oczy, w obawie, że ktoś na nich zwróci uwagę i odeśle z powrotem.

Dzień był przygnębiający. Zwiędłe światło igrało nad śniegiem. Z oddali dochodził warkot silników samolotowych. Nie płynął z powietrza; widocznie gdzieś w pobliżu znajdowało się ukryte lotnisko. Później eskadra samolotów przeleciała nad dworcem i zaczęła wznosić się w górę, aż wyglądała jak stado skowronków. Graeber rozmarzył się. “Skowronki – pomyślał. – Pokój".

Wystraszyli ich dwaj żandarmi polowi.

– Dokumenty!

Żandarmi byli zdrowi i silni, cechowała ich pewność siebie właściwa tylko ludziom, którym nie zagraża niebezpieczeństwo. Mundury ich były bez zarzutu, broń wyczyszczona, a każdy z nich ważył co najmniej o dwadzieścia funtów więcej niż którykolwiek z urlopników.

Żołnierze w milczeniu okazywali dokumenty urlopowe. Żandarmi badali je skrupulatnie. Kazali pokazać sobie także książeczki wojskowe.

– Jedzenie możecie wyfasować w baraku numer trzy – powiedział wreszcie starszy z nich. – I umyjcie się. Jak wy wyglądacie! Chcecie wrócić do ojczyzny jak świnie?

Grupa powędrowała do baraku numer trzy.

– Przeklęte szpicle! – klął jakiś żołnierz z czarną, zarośniętą twarzą. – Hardzi w pysku i z daleka od frontu! A traktują nas, jakbyśmy byli przestępcami.

– Pod Stalingradem rozstrzelali jako dezerterów dziesiątki żołnierzy, którzy pogubili swoje pułki – powiedział inny.

– Byłeś pod Stalingradem?

– Gdybym był pod Stalingradem, nie siedziałbym teraz tutaj. Z tego kotła nikt się nie wydostał.

– Słuchaj – powiedział starszy podoficer. – Na froncie możesz sobie gadać, co chcesz. Ale tutaj jest inaczej. Od teraz trzymaj gębę na kłódkę, tak będzie dla ciebie lepiej, zrozumiałeś?

Ustawili się z menażkami w ręku. Kazano im czekać przeszło godzinę, żaden jednak nie opuścił swojego miejsca. Marzli, ale czekali. Byli do tego przyzwyczajeni. Wreszcie dostali porcję zupy; pływało w niej trochę mięsa, jarzyn i kilka kartofli.

Żołnierz, który nie był pod Stalingradem, obejrzał się ostrożnie.

– Ciekaw jestem, czy żandarmi dostają to samo żarcie?

– Nie masz innych zmartwień? – odezwał się pogardliwie podoficer.

Graeber jadł zupę. “Jest przynajmniej ciepła – pomyślał. – W domu będzie inaczej. Matka będzie gotowała. Może zrobi smażoną kiełbasę z cebulką i kartofelkami, a na deser budyń malinowy z sosem waniliowym".

Musieli czekać, aż się ściemni. Żandarmeria polowa kontrolowała ich jeszcze dwukrotnie. Przybywało coraz więcej rannych. Z każdym transportem wzrastało zdenerwowanie urlopników. Bali się, że każą im pozostać. Wreszcie, po północy, zestawiono pociąg. Zrobiło się zimniej, gwiazdy jasno świeciły na niebie. Wszyscy ich nienawidzili; oznaczały dobrą widoczność dla lotników. Przyroda sama w sobie od dawna już nie miała znaczenia, była tylko dobra lub zła w odniesieniu do wojny. Jako osłona lub jako niebezpieczeństwo.

Załadowano rannych. Trzech wyniesiono od razu z powrotem. Już nie żyli. Nosze ze zmarłymi pozostały na peronie; ściągnięto z nich koce. Nigdzie nie paliło się światło.

Teraz przyszła kolej na rannych, którzy mogli chodzić. Kontrolowano ich dokładnie. “Nie dostaniemy się – pomyślał Graeber. – Jest ich zbyt wielu, a pociąg już przepełniony." Tępo wpatrywał się w noc. Serce biło mu gwałtownie. Nad nim buczały niewidoczne samoloty. Wiedział, że to niemieckie, ale bał się. Bał się znacznie więcej niż na froncie.

– Urlopnicy! – zawołano wreszcie.

Grupa rzuciła się naprzód. Znów zjawiła się żandarmeria polowa. Po południu, w czasie ostatniej kontroli, każdy urlopnik dostał karteczkę, którą teraz musiał oddać. Wdrapali się do wagonu. Siedziało tam już kilku rannych. Urlopnicy tłoczyli się i popychali. Ktoś głośno wykrzykiwał rozkazy. Wszyscy musieli znowu wysiąść i ustawić się na peronie. Potem zaprowadzono ich do następnego wagonu, gdzie również siedzieli już ranni. Pozwolono im wsiąść. Graeber znalazł miejsce pośrodku. Nie chciał siedzieć przy oknie. Wiedział, co mogą wyrządzić odłamki.