Выбрать главу

– Jaki dzień dziś mamy? – spytał.

– Czwartek.

– Aha, czwartek.

– Oczywiście. Wczoraj była przecież środa.

– Jak myślisz, dostaniemy gdzieś kawę?

– Na pewno. Przecież tu jest wszystko jak dawniej.

Kilku żołnierzy wyciągnęło chleb z tornistrów i zabrało się do jedzenia. Graeber czekał; chciał popić chleb kawą. Przypomniał sobie śniadania w domu przed wojną. Matka nakrywała stół obrusem w niebieską i białą kratę, był miód i bułeczki, i gorące mleko do kawy. Kanarek śpiewał, a latem słońce padało na pelargonie w oknie. Bywało, że rozcierał ciemnozielony listek między palcami i wdychając obcy, mocny zapach myślał o dalekich krajach. Dalekich krajów widział w ostatnich latach dużo, ale nie tak, jak o tym wówczas marzył.

Wyjrzał znowu. Nagle poczuł dziwną ufność. Na polu stali robotnicy rolni i patrzyli za pociągiem. Były wśród nich kobiety w chustkach na głowie. Podoficer otworzył okno i pomachał im ręką. Nie odpowiedzieli.

– Nie, to nie, chamy – powiedział podoficer rozczarowany.

Po kilku minutach zobaczył inne pole i podoficer znów pomachał ręką. Tym razem wychylił się daleko z okna. Ale i teraz nikt mu nie odpowiedział, choć ludzie wyprostowali się i spoglądali na pociąg.

– I za takich walczymy – mruknął podoficer gniewnie.

– Może to jeńcy, którzy tu pracują. Albo cudzoziemscy robotnicy.

– Było wśród nich sporo kobiet. Chociaż one mogłyby pomachać.

– Może to Rosjanie. Albo Polacy.

– Bzdura. Wcale na to nie wyglądali. A jeśli nawet, muszą być wśród nich i Niemcy.

– To pociąg z rannymi – powiedział łysy. – Takiego nikt nie pozdrawia.

– Osły! – oświadczył podoficer. – Wsiowe durnie i dziewki od krów! – Gwałtownym ruchem podciągnął okno do góry.

– W Kolonii ludzie są inni – powiedział ślusarz.

Pociąg jechał dalej. Raz zatrzymał się przez dwie godziny w jakimś tunelu. Nie mieli światła, a w tunelu było zupełnie ciemno. Przyzwyczaili się wprawdzie żyć pod ziemią, ale mimo to po jakimś czasie tunel podziałał na nich przygnębiająco.

Palili. Jarzące się punkciki papierosów poruszały się w ciemności jak świetliki.

– Prawdopodobnie uszkodzenie lokomotywy – odezwał się podoficer.

Nasłuchiwali. Nie słyszeli samolotów ani detonacji.

– Czy któryś z was był już kiedy w Rothenburgu? – spytał żołnierz z Kolonii.

– To podobno stare miasto – powiedział Graeber.

– Byłeś tam?

– Nie. A ty nigdy nie byłeś?

– Nie. Co ja tam będę robił?

– Trzeba było jechać do Berlina – powiedział szczur. – Urlop ma się tylko raz. A w Berlinie można się dobrze zabawić.

– Nie mam pieniędzy na Berlin. I gdzie bym mieszkał? W hotelu? Ja chcę do swojej rodziny.

Pociąg szarpnął.

– Nareszcie – odezwał się bas. – Myślałem już, że zostaniemy tu pogrzebani.

Światło sączyło się szaro w ciemności. Za chwilę rozsrebrzyło się i znów ujrzeli krajobraz, jak gdyby jeszcze wdzięczniejszy niż przedtem. Wszyscy cisnęli się do okien. Popołudnie było jak wino. Mimo woli szukali świeżych lejów od bomb, ale nic nie dostrzegli. O kilka stacji dalej wysiadł bas. Potem podoficer i dwaj inni. W godzinę później Graeber zaczął rozpoznawać okolicę. Zapadał zmierzch. Między drzewami zwieszał się niebieski woal. Nie poznawał nic konkretnego – domów, wsi ani pasm wzgórz – to przemówił do niego sam krajobraz. Napływał ze wszystkich stron, słodki, oszałamiający i pełen dawnych wspomnień. Był niewyraźny, nie miał nic wspólnego z rzeczywistością, stanowił zaledwie przeczucie powrotu, a nie sam powrót; ale właśnie dlatego działał o wiele silniej. Majaczyły w nim mroczne aleje snów, które nie miały kresu.

Nazwy stacji stały się bardziej swojskie. Przemykały miejscowości zapamiętane z wycieczek. We wspomnieniach poczuł nagle zapach poziomek i jodłowej żywicy, i wrzosów w słońcu. Za kilka minut powinno już być miasto. Graeber przygotował swoje rzeczy. Stał i czekał na widok pierwszych ulic.

Pociąg zatrzymał się. Po peronie biegali ludzie. Graeber wyjrzał. Usłyszał nazwę miasta.

– A więc wszystkiego dobrego – powiedział żołnierz z Kolonii.

– Jeszcze nie jesteśmy na miejscu. Dworzec leży w śródmieściu.

– Może go przenieśli. Lepiej się dowiedz.

Graeber otworzył drzwi. W półmroku zobaczył wsiadających ludzi.

– Czy to Werden? – spytał.

Kilka osób uniosło głowy, ale nikt nie odpowiedział – zbyt im się śpieszyło. Wysiadł. Potem usłyszał wołanie:

– Werden! Wysiadać!

Ujął rzemienie tornistra i przecisnął się w stronę kolejarza.

– Czy pociąg nie dojeżdża do dworca?

Kolejarz zmierzył go zmęczonym spojrzeniem.

– Pan do Werden?

– Tak.

– Tam na prawo, za peronem. Stamtąd odchodzi autobus.

Graeber szedł wzdłuż peronu. Nie znał go. Był nowy i sklecony ze świeżego drzewa. Odnalazł autobus.

– Jedzie pan do Werden? – spytał kierowcę.

– Tak.

– Czy pociąg nie idzie już przez miasto?

– Nie.

– Dlaczego?

– Bo dojeżdża tylko dotąd.

Graeber spojrzał na kierowcę. Zdał sobie sprawę, że dalsze pytanie jest bezcelowe. I tak nie otrzyma rozsądnej odpowiedzi. Powoli wdrapał się do autobusu. W kącie znalazł wolne miejsce. Na dworze wszystko było teraz spowite mrokiem. Spostrzegł tylko nowe widocznie tory kolejowe, połyskujące w ciemności. Wymijały miasto pod kątem prostym. Pociąg właśnie przetaczano. Graeber wcisnął się głębiej. “Może zrobili to ze względów bezpieczeństwa" – pomyślał bez przekonania.

Autobus ruszył. Był to stary gruchot pędzony marną benzyną. Silnik kaszlał. Minęło ich kilka mercedesów. W jednym siedzieli oficerowie Wehrmachtu, w dwóch innych – oficerowie SS. Pasażerowie autobusu widzieli, jak tamci mijali ich w pędzie, ale żaden nie powiedział ani słowa. Prawie nikt nie mówił w czasie jazdy. Tylko jakieś dziecko śmiało się i bawiło w przejściu. Była to dziewczynka mniej więcej dwuletnia, blondyneczka z niebieską kokardką we włosach.

Graeber zobaczył pierwsze ulice. Były nietknięte. Odetchnął. Jeszcze kilka minut i trzęsący się gruchot stanął.

– Wszyscy wysiadać!

– Gdzie jesteśmy? – spytał Graeber siedzącego obok mężczyznę.

– Na Bramschestrasse.

– Dalej nie jedziemy?

– Nie.

Mężczyzna wysiadł. Graeber podążył za nim.

– Przyjechałem na urlop – powiedział. – Po raz pierwszy od dwóch lat. – Musiał się przed kimś wywnętrzyć.

Mężczyzna miał świeżą bliznę na czole, brakowało mu dwóch przednich zębów.

– Gdzie pan mieszka?

– Hakenstrasse osiemnaście.

– To na Starym Mieście.

– Tuż obok. Na rogu Luisenstrasse. Widać stamtąd kościół Św. Katarzyny.

– Tak… tak… – Mężczyzna spojrzał w ciemne niebo. – No, więc zna pan drogę.

– Oczywiście. Tego się nie zapomina.

– Pewnie, że nie. Wszystkiego dobrego.

– Dziękuję.

Graeber szedł przez Bramschestrasse. Spoglądał na domy. Były całe. Widział okna, wszystkie były ciemne. “Obrona przeciwlotnicza – pomyślał. – Oczywiście". To dziecinne, a jednak nie spodziewał się tego; wyobrażał sobie, że miasto będzie oświetlone. A przecież powinien był o tym wiedzieć z czasów ostatniego urlopu. Przyśpieszył kroku. Zobaczył piekarnię, w której nie było chleba. Za szybą stało kilka papierowych róż w szklanym wazonie. Potem minął sklep spożywczy. Okno wypełniały puste opakowania. Dalej – warsztat siodlarza. Graeber przypomniał sobie ten sklep. Na wystawie stał tu dawniej wypchany brązowy koń. Zajrzał do środka. Koń wciąż jeszcze tam stał, a przed nim, także jak dawniej, z pyskiem uniesionym jak do szczekania – stary, wypchany czarno-biały terrier. Graeber zatrzymał się na chwilę przed tą wystawą, która nie zmieniła się mimo wszystko, co zaszło w ciągu ostatnich lat; potem ruszył dalej. Nagle poczuł się w domu.