Выбрать главу

Graeber zostawił go i odszedł. “Tam, gdzie kopią – pomyślał. – Tam gdzie kopią! To nieprawda! Zaraz się przebudzę i będę w bunkrze, przebudzę się w piwnicy bezimiennej rosyjskiej wioski i Immermann tam będzie, i będzie klął, i Mucke, i Sauer… tutaj jest Rosja, to nie Niemcy. Niemcy są nietknięte i bezpieczne, to…”

Usłyszał wołania i stuk łopat, potem ujrzał ludzi na tlących się ruinach. Ulicą płynęła strumieniem woda z pękniętej rury. Migotała w świetle zaciemnionych lamp.

Pobiegł do mężczyzny, który wydawał rozkazy.

– Czy tu jest osiemnasty?

– Co? Wynoście się stąd! Czego tu szukacie?

– Szukam moich rodziców. Pod osiemnastym. Gdzie są?

– Człowieku, skądże mam wiedzieć? Nie jestem Panem Bogiem!

– Czy ocaleli?

– Niech pan spyta gdzie indziej. To nas nie obchodzi. My tylko odkopujemy.

– Są tu zasypani?

– Oczywiście. Myśli pan, że kopiemy dla przyjemności? – Mężczyzna odwrócił się do pracujących. – Przestać! Cisza! Willmann, stukajcie!

Robotnicy wyprostowali się. Byli to ludzie w swetrach, ludzie w brudnych białych kołnierzykach, ludzie w kombinezonach, ludzie w spodniach wojskowych i cywilnych marynarkach. Byli brudni, a po twarzach spływał im pot. Jeden z nich przyklęknął na gruzach i młotkiem stukał w wystającą rurę.

– Spokój! – krzyknął kierownik robót.

Nastała cisza. Człowiek z młotkiem przycisnął ucho do rury. Słychać było oddechy mężczyzn i szmer osypującego się tynku. Z dala dochodziły sygnały ambulansów i straży pożarnej. Człowiek z młotkiem zastukał ponownie. Potem wstał.

– Jeszcze odpowiadają. Stukają szybciej. Mają już pewnie niewiele powietrza.

Kilka razy szybko zastukał w odpowiedzi.

– Do roboty! – krzyknął kierownik. – Dalej! Tu, na prawo! Spróbujmy tędy wsunąć rurę; musimy doprowadzić tam powietrze.

Graeber stał jeszcze przy nim.

– Czy to schron przeciwlotniczy?

– Oczywiście. Cóż by innego? Myśli pan, że ktoś by tu jeszcze stukał, gdyby to nie był schron?

Graeber przełknął ślinę.

– Są tam ludzie z tego domu? Komendant obrony przeciwlotniczej powiedział mi, że tu nikt już nie mieszka.

– Ten komendant ma fioła. Tu na dole są ludzie, którzy stukają, to nam wystarczy.

Graeber odpiął tornister.

– Jestem silny. Chciałbym pomóc w odkopywaniu. – Spojrzał na kierownika robót. – Muszę… Może moi rodzice…

– Niech będzie! Willmann, macie tu jeszcze jednego na zmianę. Jest tam jakaś wolna siekiera?

Najpierw ukazały się zmiażdżone nogi. Zdruzgotała je i przygniotła drewniana belka. Człowiek żył jeszcze. Był przytomny. Graeber wpatrywał się w jego twarz. Nie znał go. Przepiłowali belkę i podsunęli nosze. Człowiek nie krzyczał. Wywrócił tylko oczy białkami do góry.

Poszerzyli przejście i znaleźli dwa trupy. Obydwa były zupełnie zmiażdżone. Na ich spłaszczonych twarzach nic się nie uwydatniało, nosy zniknęły, zęby wyglądały jak dwa rzędy płaskich pestek niesymetrycznie rozrzuconych jak zapieczone migdały. Graeber nachylił się. Ujrzał ciemne włosy – jego najbliżsi mieli jasne. Wyciągnęli zwłoki. Leżały na ulicy płaskie i dziwaczne.

Zrobiło się jaśniej, wzeszedł księżyc. Niebo przybrało łagodny, bezbarwny niemal, ciemnoniebieski kolor.

– Kiedy był nalot? – spytał Graeber, gdy go zluzowano.

– Wczoraj w nocy.

Graeber spojrzał na swe ręce. Były czarne w niematerialnym świetle. Krew, która z nich spływała, była także czarna. Nie wiedział, czy to jego własna. Nie pamiętał nawet, że gołymi rękami wydrapywał gruz i odłamki szkła. Pracowali dalej. Gryzący dym wżerał się w oczy i napełniał je łzami. Ocierali je rękawem, ale za chwilę łzy znów napływały.

– Hej, żołnierzu! – zawołał ktoś za nim. Graeber odwrócił się. – Czy to wasz tornister? – spytał jakiś mężczyzna rozpływający się w jego załzawionych oczach.

– Gdzie?

– Tam. Ktoś z nim właśnie umyka.

Graeber chciał się już odwrócić.

– Ukradnie go – powiedział mężczyzna i pokazał ręką. – Możecie go jeszcze złapać. Szybko! Zastąpię was tutaj.

Graeber nie był już zdolny do myślenia. Po prostu usłuchał głosu i ręki. Pobiegł w dół ulicy i spostrzegł, że ktoś gramolił się przez kupę gruzów. Dogonił go. Jakiś stary człowiek wlókł za sobą tornister. Graeber przydeptał rzemień. Stary puścił zdobycz, odwrócił się, uniósł ręce do góry i wydał cienki, przenikliwy skrzek. W świetle księżyca usta jego były duże i czarne, a oczy błyszczały.

Podszedł do nich patrol – dwaj esesowcy.

– Co się tu dzieje?

– Nic – odparł Graeber i zarzucił sobie tornister na ramię. Skrzeczący mężczyzna zamilkł. Oddychał gwałtownie i głośno.

– Co tu robicie? – spytał jeden z esesowców, starszawy oberscharfuhrer. – Dokumenty.

– Pomagam odkopywać. Tam, dalej. W tym domu mieszkali moi rodzice. Ja muszę…

– Książeczka wojskowa! – powiedział oberscharfuhrer ostrzej.

Graeber wlepił w nich wzrok. Nie miało sensu sprzeczać się o to, czy SS ma prawo kontrolować żołnierzy. Było ich dwóch i obaj uzbrojeni. Poszukał swej karty urlopowej. Esesowiec wydobył latarkę kieszonkową i czytał. Kawałek papieru był przez chwilę tak jasno oświetlony, jakby żarzył się od środka. Graeber czuł drżenie mięśni. Wreszcie latarka zgasła i oberscharfuhrer zwrócił mu dokument.

– Mieszkacie na Hakenstrasse osiemnaście?

– Tak – odparł Graeber szalejąc z niecierpliwości. – Właśnie tam odkopujemy zasypanych. Szukam swojej rodziny.

– Gdzie?

– Po tamtej stronie. Tam gdzie kopią. Nie widzi pan?

– To nie jest osiemnasty – powiedział oberscharfuhrer.

– Co?

– To nie jest osiemnasty, to dwudziesty drugi. Osiemnasty jest tutaj. – Wskazał na ruinę, z której wystawały żelazne belki.

– Czy aby na pewno? – wymamrotał Graeber.

– Oczywiście. Teraz wszędzie tu wygląda jednakowo. Ale to jest osiemnasty, wiem dokładnie.

Graeber spojrzał na ruiny. Nie dymiły.

– Tej części ulicy wczoraj nie bombardowano – powiedział oberscharfuhrer. – Zdaje mi się, że to było przed tygodniem. A może jeszcze dawniej.

– Nie wie pan… – Graeber zająknął się, po chwili jednak ciągnął dalej. – Nie wie pan, czy mieszkańcy ocaleli?

– Tego nie wiem. Ale zawsze się część wyratuje. Może waszych rodziców wcale nie było w domu. W czasie alarmu większość ludzi udaje się do wielkich schronów.

– Dokąd mam się zwrócić? Kto mnie może poinformować, gdzie są teraz?

– W nocy niczego się nie dowiecie. Ratusz jest zburzony i wszędzie panuje bałagan. Spytajcie jutro rano w biurze dzielnicowym. Co mieliście z tym człowiekiem?

– Nic. Sądzi pan, że pod gruzami jeszcze są ludzie?

– Wszędzie leżą zabici. Gdybyśmy chcieli ich wszystkich wykopać, musielibyśmy mieć do tego sto razy więcej rąk do pracy. Te przeklęte świnie bombardują całe miasto bez wyjątku. – Oberscharfuhrer odwrócił się chcąc odejść.

– Czy tutaj jest strefa zakazana? – spytał Graeber.

– Dlaczego?

– Tak twierdzi komendant obrony przeciwlotniczej.

– Ten komendant ma bzika. Zresztą nie pełni już swych funkcji. Możecie tu zostać, jak długo wam się podoba. Nocleg znajdziecie może w Czerwonym Krzyżu. Tam gdzie był dworzec. Jeśli będziecie mieli szczęście.

Graeber poszukał wejścia. W jednym miejscu gruz został uprzątnięty, ale nigdzie nie było otworu prowadzącego do piwnicy. Wdrapał się na ruiny. W środku sterczała resztka schodów. Stopnie i poręcze ocalały, ale bezsensownie prowadziły w pustkę. Dalej leżały sterty gruzu. W niszy stał aksamitem obity fotel, prosto i porządnie, jakby go tam ktoś ostrożnie umieścił. Tylna ściana domu runęła skośnie poprzez ogród i spiętrzyła się na pozostałych ruinach. Coś tamtędy przemykało. Graeberowi wydało się, że to ów starzec, którego spotkał przedtem, ale zaraz spostrzegł, że to był kot. Odruchowo podniósł kamień i cisnął za nim. Nagle opadła go absurdalna myśl, że zwierzę nadgryzało zwłoki. Szybko przedostał się na drugą stronę. Poznał teraz, że to był numer osiemnasty; mały skrawek ogrodu pozostał nie zniszczony, stała tu jeszcze drewniana altanka z ławeczką, a za nią kikut lipy. Ostrożnie obmacał korę drzewa i wyczuł żłobiny wyrytych liter, które sam wyciął przed laty. Odwrócił się. Księżyc stał teraz nad ścianą ruiny i oświetlał scenerię. Był to wulkaniczny krajobraz, nieludzki i obcy, coś, co może być snem, ale nigdy rzeczywistością. Zapomniał, że w ciągu ostatnich lat niemal nic innego nie widywał.