Tylne wejścia zdawały się beznadziejnie zasypane. Graeber nasłuchiwał. Postukał w jedną z żelaznych belek i znów nasłuchiwał. Naraz usłyszał jakby ciche kwilenie. “To pewnie wiatr – pomyślał – nic innego, tylko wiatr". Potem usłyszał je znowu. Rzucił się w stronę schodów. Kot zeskoczył przed nim ze stopni, na które się schronił. Graeber nasłuchiwał dalej. Czuł, że drży. I naraz ogarnęła go niezbita pewność, że jego rodzice leżą pod gruzami, że jeszcze żyją i że, zamknięci w ciemnościach, drapią zrozpaczonymi, pokaleczonymi rękami i wzywają go.
Zaczął odrzucać kamienie i gruz, opamiętał się jednak i pognał z powrotem. Upadł, potłukł kolana, zsunął się po gruzie i kamieniach na ulicę i pobiegł do domu, gdzie całą noc pracował z innymi.
– Chodźcie! To nie osiemnasty! Osiemnasty jest po tamtej stronie! Pomóżcie mi odkopać!
– Co? – spytał kierownik robót i wyprostował się.
– To nie osiemnasty! Moi rodzice są tam…
– Gdzie?
– Tam! Szybko!
Kierownik spojrzał w tamtą stronę.
– To stara historia – powiedział łagodnie i bardzo oględnie. – O wiele za późno, żołnierzu. Musimy pracować tutaj.
Graeber zrzucił tornister z ramion.
– To moi rodzice! Patrzcie! Ja mam rzeczy, jedzenie. Mam pieniądze…
Mężczyzna podniósł na niego czerwone, łzawiące oczy.
– Więc mamy tych tutaj zostawić, żeby zginęli?
– Nie… ale…
– No właśnie… Ci żyją jeszcze…
– Może będziecie mogli później…
– Później? Nie widzi pan, że ludzie padają ze zmęczenia?
– Przepracowałem tu całą noc. Możecie więc mi także…
– Człowieku – kierownik robót rozzłościł się nagle. – Bądź rozsądny! Kopanie tam nie ma już najmniejszego sensu. Niechże pan zrozumie! Przecież nawet pan nie wie, czy tam ktoś jeszcze leży pod gruzami. Raczej nie, bobyśmy coś o tym wiedzieli. A teraz zostaw nas pan w spokoju!
Chwycił kilof. Graeber nie ruszył się. Patrzył na plecy pracujących ludzi. Patrzył na nosze. Patrzył na obu sanitariuszy, którzy nadeszli. Woda z pękniętej rury zalewała ulicę. Czuł, że opuszczają go siły. Pomyślał, że powinien dalej pomagać przy odkopywaniu, ale już nie mógł. Zawlókł się z powrotem do tego, co niegdyś było domem numer osiemnasty.
Spojrzał na ruiny. Raz jeszcze począł odwalać kamienie, wkrótce jednak zaprzestał. To niemożliwe. Po odrzuceniu gruzu pojawiły się żelazne szyny, beton i bloki kamienia. Dom był solidnie zbudowany, toteż ruina była teraz prawie niedostępna. “Może naprawdę zdołali uciec – pomyślał. – Może ich ewakuowano i teraz są w jakiejś wsi na południu Niemiec. Albo w Rothenburgu. Może śpią gdzieś w łóżkach. Matko, taka we mnie pustka. Nie mam już głowy ani żołądka".
Przysiadł koło schodów. “Drabina Jakubowa – pomyślał. – Jak to było? Schody wiodące do nieba? I czyż to nie aniołowie wchodzili po nich i schodzili? Gdzie są teraz aniołowie? Zamienieni w samoloty. Gdzie jest wszystko? Gdzie jest ziemia? Czyżby istniała tylko dla grobów? Kopałem groby, wiele grobów. Co tu robię? Dlaczego nikt mi nie pomaga? Widziałem tysiące ruin, ale żadnej nie widziałem nigdy naprawdę. Dopiero dzisiaj. Dopiero tę. Ale ta jest inna, zupełnie inna. Dlaczego pod nią nie leżę? Powinienem pod nią leżeć".
Nastała cisza. Zabrano ostatnie nosze. Księżyc powędrował wyżej; jego sierp lśnił bezlitośnie nad miastem. Znów zjawiła się kotka. Długo obserwowała Graebera. Ślepia jej błyskały zielonkawo w niematerialnym świetle. Podeszła ostrożnie i kilkakrotnie okrążyła go bezszelestnie. Potem zbliżyła się, otarła o jego nogi, wygięła grzbiet i zamruczała. Wreszcie przyczołgała się i ułożyła obok niego. Graeber już tego nie zauważył.
VIII
Ranek wstał promienny. Przez dłuższą chwilę Graeber nie mógł sobie uprzytomnić, gdzie się znajduje, tak już przywykł do sypiania w ruinach. Potem nagle powróciło wszystko.
Oparł się o schody i usiłował zebrać myśli. Kotka przysiadła nieco dalej, pod na wpół zasypaną wanną, i myła się spokojnie. Nic ją nie obchodziły zgliszcza i ruiny.
Graeber spojrzał na zegarek. Było jeszcze za wcześnie, aby pójść do biura dzielnicowego. Wstał powoli; stawy mu zesztywniały, ręce miał pokrwawione i brudne. W wannie znalazł nieco czystej wody – prawdopodobnie pozostałość po gaszeniu pożaru lub po deszczu. Ujrzał w niej swoją twarz, była mu obca. Wyjął z tornistra kawałek mydła i zaczął się myć. Woda sczerniała, a ręce znów zaczęły krwawić. Potrzymał je na słońcu, aby wyschły. Potem obejrzał swoje ubranie: spodnie były podarte, bluza brudna. Wytarł mundur mokrą chustką. Nic więcej nie mógł zrobić.
W tornistrze miał chleb, w manierce resztkę kawy. Jadł chleb i popijał kawą. Poczuł nagle dotkliwy głód. Gardło miał tak zaschnięte, jakby całą noc krzyczał. Zbliżyła się kotka. Graeber ułamał kawałek chleba i podał jej. Kotka wzięła ostrożnie, odniosła dalej i przycupnąwszy zaczęła jeść. Obserwowała przy tym Graebera. Miała czarną sierść i tylko jedną łapkę białą. W szkiełku leżącym między gruzami błyskało słońce. Graeber podniósł tornister i zeszedł na ulicę.
Na dole przystanął i rozejrzał się. Nie poznawał sylwetki miasta. Wszędzie widniały szczerby jak w uszkodzonej szczęce. Zielona kopuła katedry zniknęła. Kościół Św. Katarzyny zawalił się. Dachy dookoła były sparszywiałe i nadżarte, jakby olbrzymie przedpotopowe owady rozkopały mrowisko. Na Hakenstrasse stały tylko pojedyncze domy. Miasto nie przypominało niczym ojczyzny, której oczekiwał; wyglądało jak jedno z miast w Rosji.
W domu, z którego pozostał jedynie fronton, otworzono drzwi. Wyszedł z nich komendant obrony przeciwlotniczej. Sprawiało to niesamowite wrażenie, gdy wychodził z domu, który już nie istniał, tak jakby wszystko było w porządku. Przywołał Graebera ruchem ręki, ten zawahał się przez chwilę. Przypomniał sobie słowa oberscharfuhrera, że to wariat. Mimo to jednak podszedł do niego.
Stary wyszczerzył zęby.
– Co tu robicie? – spytał surowo. – Plądrujecie? Nie wiecie, że to zakazane…
– Człowieku! – odparł Graeber. – Skończ pan wreszcie z tymi bzdurami! Niech mi pan lepiej powie, czy nie wie pan czegoś o moich rodzicach! Paweł i Maria Graeber. Mieszkali pod osiemnastym.
Komendant przybliżył do niego swą wychudzoną, nie ogoloną twarz.
– Ach, to pan! Frontowy żołnierz z wczorajszego wieczoru! Niech pan tak nie krzyczy! Sądzi pan, że tylko pan jeden kogoś stracił? Jak pan myśli, co to jest? – wskazał na dom, z którego wyszedł.
– Co?
– To tutaj! Na drzwiach! Nie ma pan oczu? Myśli pan, że to zbiór dowcipów?
Graeber nie odpowiedział. Zauważył, że drzwi lekko chwieją się na wietrze i że z zewnątrz oblepione są karteczkami. Szybko przeszedł na drugą stronę ulicy i zobaczył, że to adresy i wiadomości dla zaginionych. Niektóre napisane były ołówkiem, atramentem lub węglem bezpośrednio na drzwiach; większość jednak – na kartkach przymocowanych pluskiewkami lub przylepcem “Henryk i Georg, idźcie do wuja Hermana. Irma nie żyje. Matka" – widniało na dużym, liniowanym arkuszu wyrwanym ze szkolnego zeszytu i przymocowanym czterema pluskiewkami. Zaraz pod tym, na pokrywce pudełka od butów: “Na miłość boską, błagam o wiadomość o Brunhildzie Schmidt, Thuringerstrasse 4". Obok, na kartce pocztowej: “Otto, jesteśmy w Haste, szkoła powszechna". A całkiem u dołu, pod adresami pisanymi ołówkiem czy atramentem – na papierowej serwetce o karbowanych brzegach, kolorową kredką: “Mario, gdzie jesteś?" – bez podpisu.