Graeber wyprostował się.
– No co? – spytał komendant obrony przeciwlotniczej. – Znalazł pan swoich?
– Nie. Oni nie wiedzieli, że przyjadę.
Wariat wykrzywił twarz w bezgłośnym śmiechu.
– Nikt nic nie wie o innych, żołnierzu! Nikt! Przyzwoici ludzie giną, a łobuzom nic się nie stanie. Jeszcze pan o tym nie wie?
– Tak. Oczywiście.
– No więc niech pan się wpisze! Niech pan się wpisze na tę listę nieszczęść! A potem czeka! Czeka, jak my wszyscy. Czeka, aż pana diabli wezmą!
Twarz jego zmieniła się. Była nagle rozdarta jakimś bezgranicznym bólem.
Graeber, schylony, szukał w gruzach czegoś, na czym mógłby napisać parę słów. Znalazł kolorowy oleodruk Hitlera zwisający w połamanej ramie. Odwrotna strona była biała i nie zadrukowana. Oderwał górną część, wydobył ołówek i zamyślił się. Nagle nie wiedział, co ma napisać. “Proszę o wiadomość o Pawle i Marii Graeber – nagryzmolił wreszcie drukowanymi literami. – Ernst przyjechał na urlop".
– Zdrada stanu – szepnął za nim stary.
– Co? – Graeber odwrócił się gwałtownie.
– Zdrada stanu! Pan podarł obraz fuhrera.
– Był już podarty i leżał w śmieciach – oświadczył Graeber gniewnie. – A teraz dość tych bzdur, proszę mnie zostawić w spokoju!
Nie mógł znaleźć niczego do przytwierdzenia kartki. W końcu z czterech pluskiewek, którymi umocowane było wezwanie matki, wyjął dwie i przyczepił nimi swoje. Zrobił to niechętnie, miał uczucie, jakby kradł wieniec z cudzego nagrobka. Ale nie było innej rady, a dwie pluskiewki trzymały wezwanie matki tak samo dobrze jak cztery.
Stary patrzał mu przez ramię.
– Gotowe! – oświadczył, jakby wydawał rozkaz. – A teraz Sieg Heil, żołnierzu! Żałoba zakazana. Strój żałobny również! Osłabia ducha bojowego! Bądźcie dumni, że możecie złożyć ofiarę na ołtarzu ojczyzny! Gdybyście wy, łajdaki, wypełniali swoje obowiązki, nie doszłoby do tego!
Odwrócił się raptownie i odszedł krocząc sztywno na swych długich, cienkich nogach.
Graeber natychmiast o nim zapomniał. Oderwał jeszcze jeden kawałek portretu Hitlera i zapisał na nim adres znaleziony na drzwiach. Był to adres rodziny Loose. Znał ich; może od nich dowie się czegoś o rodzicach. Potem wyrwał z ramy resztę oleodruku, napisał na odwrocie raz jeszcze to samo, co na tamtej połowie, i wrócił do domu numer osiemnaście. Tam umieścił kartkę między dwoma kamieniami tak, że była dobrze widoczna. Miał więc teraz podwójną szansę, że wiadomość jego zostanie zauważona. Nic więcej nie mógł na razie zrobić. Chwilę jeszcze stał przed kupą gruzów i kamieni, nie wiedząc, czy nie są one grobem jego najbliższych. Aksamitny fotel w niszy błyszczał jak szmaragd w słońcu. Przed domem rósł nie tknięty pożarem kasztan. Ulistnienie jego delikatnie połyskiwało w słońcu, a zięby ćwierkały w nim i budowały sobie gniazdko.
Spojrzał na zegarek. Był już czas, aby pójść do ratusza.
Okienka biura poszukiwań zaginionych sklecono prowizorycznie ze świeżego drzewa. Nie były pomalowane i pachniały żywicą i lasem. W kącie pokoju zawalił się sufit. Cieśle układali tam belki i stukali młotkami. Wszędzie stali ludzie i czekali milcząco i cierpliwie. Za okienkami siedzieli: urzędnik bez ręki i dwie kobiety.
– Nazwisko? – spytała urzędniczka po prawej stronie. Miała płaską, szeroką twarz, a jej rozczochrane włosy były przewiązane czerwoną jedwabną wstążką.
– Graeber. Paweł i Maria Graeber. Inspektor podatkowy. Hakenstrasse osiemnaście.
– Jak? – Kobieta przyłożyła dłoń do ucha.
– Graeber – powtórzył głośniej poprzez stukot młotków. – Paweł i Maria Graeber! Inspektor podatkowy.
Urzędniczka wertowała spisy.
– Graeber, Graeber… – Palec jej sunął wzdłuż kolumny nazwisk i nagle się zatrzymał. – Graeber… tak… jakie imię?
– Paweł i Maria.
– Jak?
– Paweł i Maria!
Graeber poczuł nagle wściekłość. Było to nie do zniesienia – na domiar wszystkiego musi jeszcze wykrzykiwać swój ból.
– Nie. Ten nazywał się Ernst Graeber.
– Ernst Graeber to ja. Nie ma innego w naszej rodzinie.
– No więc nie o pana tu chodzi. Innych Graeberów nie mamy na liście. – Urzędniczka podniosła głowę i uśmiechnęła się. – Jeśli pan chce, proszę przyjść za kilka dni. Nie otrzymaliśmy jeszcze wszystkich meldunków. Następny!
Graeber nie ruszył się.
– Gdzie można się jeszcze dowiedzieć?
Urzędniczka poprawiła czerwoną wstążkę we włosach.
– W biurze meldunkowym. Następny!
Graeber poczuł, że ktoś trąca go w plecy. Stała za nim mała staruszka z palcami jak szpony. Usunął się na bok.
Przez chwilę stał jeszcze przy okienku niezdecydowany. Nie mógł pojąć, że to już wszystko. Jego strata była niewspółmiernie wielka w porównaniu do tempa, w jakim go załatwiono. Jednoręki urzędnik wychylił się ku niemu.
– Niech pan będzie zadowolony, że pańscy bliscy nie są tu zapisani.
– Dlaczego?
– Tutaj mamy spisy zabitych i ciężko rannych. Dopóki nie są u nas zarejestrowani, uchodzą tylko za zaginionych.
– A zaginieni? Gdzie są spisy zaginionych?
Urzędnik spojrzał na niego z cierpliwością człowieka, który przez osiem godzin dziennie ma do czynienia z cudzym nieszczęściem i nic nie może zaradzić.
– Niech pan będzie rozsądny – powiedział. – Zaginieni to zaginieni. Cóż pomogą spisy? Przecież i tak nie będzie wiadomo, co się z nimi stało. Gdyby było wiadomo, nie byliby już zaginieni. Prawda?
Graeber wpatrywał się w niego bezmyślnie. Urzędnik wydawał się dumny ze swojej logiki. Ale rozsądek i logika nie idą w parze ze stratą i bólem. Cóż zresztą odpowiedzieć człowiekowi, który utracił rękę?
– Prawdopodobnie – odparł Graeber i odszedł.
Wypytując o drogę dotarł do biura meldunkowego. Mieściło się w drugim skrzydle ratusza i przesiąknięte było odorem kwasu i spalenizny. Po długim wyczekiwaniu trafił na zdenerwowaną urzędniczkę w binoklach.
– Nic nie wiem – rozwrzeszczała się od razu. – Niczego już nie można znaleźć. Kartoteka jest w straszliwym nieładzie. Część spalona, a resztę zniszczyli wodą ci durnie strażacy. Nie jestem za to odpowiedzialna!
– Dlaczego nie przenieśliście akt w bezpieczne miejsce? – zapytał podoficer stojący obok Graebera.
– W bezpieczne miejsce? A gdzie jest bezpieczne miejsce? Może pan wie? Ja nie jestem magistratem. Tam proszę złożyć zażalenie. – Kobieta patrzyła bezradnie na stos rozsypanych, mokrych papierków. – Wszystko zniszczone! Całe biuro meldunkowe! Co z tego będzie? Każdy może się teraz nazywać, jak chce!
– To byłoby okropne, co? – Podoficer splunął i szturchnął Graebera. – Chodź, kolego. Oni tu wszyscy powariowali.
Wyszli i przystanęli przed ratuszem. Domy wokół były wypalone. Z pomnika Bismarcka pozostały już tylko buty. Stado białych gołębi krążyło nad zwaloną wieżą kościoła Panny Marii.