Выбрать главу

– Czy możecie mnie państwo poinformować, gdzie mógłbym się jeszcze czegoś dowiedzieć?

– Nie wiemy. W ogóle nie wychodzimy. My nic nie wiemy. Bardzo mi przykro, Ernst, ale tak jest.

– Wierzę panu. Dziękuję za kawę. – Graeber ruszył ku drzwiom.

– Gdzie pan mieszka? – spytał nagle Ziegler.

– Już sobie coś znajdę. Jeśli nie gdzie indziej, to w koszarach.

– My nie mamy miejsca – powiedziała szybko pani Ziegler i spojrzała na męża. – Władze wojskowe z pewnością zatroszczyły się o urlopników, których domy zostały zniszczone.

– Na pewno – odparł Graeber.

– Może by zostawił tu swój tornister, dopóki czegoś nie znajdzie, matko – odezwał się Ziegler. – Przecież tornister jest ciężki.

Graeber podchwycił spojrzenie kobiety.

– Dam sobie radę – odparł. – Jestem do tego przyzwyczajony. Zamknął drzwi i zeszedł po schodach. W powietrzu czuć było stęchliznę.

Zieglerowie czegoś się bali. Nie wiedział czego, ale od roku 1933 było przecież tak wiele powodów do strachu.

Rodzina Loose ulokowała się w wielkiej sali klubu “Harmonia". Pomieszczenie zapchane było polowymi łóżkami i materacami. Na ścianach wisiało kilka chorągwi, dekoracje ze swastyką i państwowotwórczymi sentencjami oraz olejny portret fuhrera w dużej złoconej ramie – pozostałości dawnych obchodów patriotycznych. Sala roiła się od kobiet i dzieci. Między łóżkami stały walizy, garnki, kuchenki, zapasy żywności i pojedyncze meble, które zdołano wyratować.

Pani Loose siedziała apatycznie na łóżku pośrodku sali. Była to siwa, gruba kobieta o potarganych włosach.

– Twoi rodzice? – Obrzuciła Graebera bezbarwnym spojrzeniem i długo się zastanawiała. – Nie żyją, Ernst – wymamrotała wreszcie.

– Co?

– Nie żyją – powtórzyła. – Cóż by innego?

Mały chłopiec w mundurku potrącił Graebera w kolano. Ten odsunął go na bok.

– Skąd pani o tym wie? – Spostrzegł, że nie może wydobyć głosu; przełknął z trudem. – Czy pani ich widziała? Gdzie?

Pani Loose apatycznie potrząsnęła głową.

– Nic nie można było zobaczyć, Ernst – mamrotała. – Wszystko było ogniem… i ten krzyk… i potem…

Słowa przeszły w szept, a po chwili się urwały. Kobieta milczała i, wsparta na rękach, patrzyła przed siebie nieprzytomnie, w bezruchu, jakby była sama na sali.

– Pani Loose – zaczął Graeber powoli i z wysiłkiem. – Niech pani sobie przypomni! Kiedy pani widziała moich rodziców? Skąd pani wie, że nie żyją?

Kobieta zwróciła na niego mętny wzrok.

– Lena też nie żyje – wymamrotała. – I August. Znałeś ich przecież…

Graeber przypomniał sobie niejasno dwoje dzieci, które bezustannie zajadały chleb z miodem.

– Pani Loose – powtórzył i przemógł się, aby jej nie poderwać do góry i nie potrząsnąć. – Proszę, niech mi pani powie, skąd pani wie, że moi rodzice nie żyją! Niech pani spróbuje sobie przypomnieć! Widziała ich pani?

Wydało się, że go już nie słyszy.

– Lena – szeptała. – Jej też nie widziałam. Nie chcieli mnie do niej puścić. Rozszarpało ją. A przecież była taka mała. Dlaczego oni to robią? Ty chyba musisz wiedzieć, przecież jesteś żołnierzem.

Graeber rozejrzał się z rozpaczą. Między łóżkami przeciskał się jakiś mężczyzna. Był to Loose, wychudły i postarzały. Delikatnie położył rękę na ramieniu żony, która znów zatonęła w bezgranicznej rozpaczy, i dał znak Graeberowi.

– Matka jeszcze nie może tego pojąć, Ernst.

Kobieta drgnęła pod dotknięciem jego ręki. Powoli podniosła wzrok.

– A ty możesz pojąć?

– Lena…

– Bo jeżeli ty możesz pojąć – powiedziała nagle dobitnie, głośno i wyraźnie, jakby mówiła w szkole – to nie jesteś lepszy od tych, co to zrobili.

Loose obrzucił sąsiednie łóżko szybkim, pełnym lęku spojrzeniem. Nikt niczego nie usłyszał. Chłopiec w mundurku i kilkoro innych dzieci hałaśliwie bawili się w chowanego między walizkami.

– To nie jesteś lepszy – powtórzyła kobieta. Potem spuściła głowę i znów była tylko kłębkiem zwierzęcej rozpaczy.

Loose skinął na Graebera. Odeszli na bok.

– Co się stało z moimi rodzicami? – spytał Graeber. – Pańska żona mówi, że nie żyją.

Loose potrząsnął głową.

– Ona nic nie wie, Ernst. Myśli, że wszyscy musieli zginąć, bo nasze dzieci nie żyją. Ona nie jest zupełnie… zresztą widziałeś… – Przełknął. Stercząca na chudej szyi grdyka wznosiła się i opadała. – Mówi takie rzeczy… już nas z tego powodu zadenuncjowano… Tutejsi ludzie…

Przez chwilę Graeber miał wrażenie, że Loose oddala się i maleje w tym brudnym, szarym świetle, potem wszystko wróciło na dawne miejsce – znajoma postać i cała izba.

– A więc żyją? – spytał.

– Tego ci nie powiem. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak tu było w ciągu ostatniego roku, kiedy stawało się coraz gorzej. Nikt już nikomu nie wierzył. Wszyscy bali się wszystkich. Twoi rodzice są prawdopodobnie w jakimś bezpiecznym miejscu.

Graeber odetchnął spokojniej.

– Czy pan ich widział?

– Raz jeden na ulicy. Chyba ze cztery lub pięć tygodni temu. Wtedy jeszcze leżał śnieg. To było przed nalotami.

– Jak wyglądali? Czy byli zdrowi?

Loose nie od razu odpowiedział.

– Sądzę, że tak – odparł wreszcie i przełknął.

Graeber zawstydził się nagle. Zrozumiał, jak niewłaściwie było w tym otoczeniu pytać, czy przed czterema tygodniami ktoś był zdrowy, czy nie – tutaj pytano tylko o tych, co przeżyli, i o zmarłych, o nic więcej.

– Proszę mi wybaczyć – powiedział zmieszany.

Loose machnął ręką.

– Daj spokój, Ernst. Dzisiaj każdy myśli tylko o sobie. Zbyt wiele jest nieszczęścia na świecie…

Graeber wyszedł na ulicę. Gdy wchodził do klubu “Harmonia", była posępna i martwa, teraz wydawała się naraz jaśniejsza, a życie na niej jeszcze nie obumarło. Widział już nie tylko zniszczone domy: dostrzegł zieleniejące drzewa, dwa bawiące się psy i wilgotne, błękitne niebo. Jego rodzice nie byli zabici, tylko zaginieni. Przed godziną, gdy usłyszał to z ust urzędnika, wiadomość brzmiała rozpaczliwie, niemal nie do zniesienia; teraz w zagadkowy sposób zmieniła się w nadzieję. Wiedział dlaczego: bowiem przez chwilę uwierzył, że rodzice już nie żyją – ale cóż wymaga mniej pożywki niż nadzieja?

IX

Zatrzymał się przed domem. Było ciemno i nie mógł rozpoznać numeru.

– Czego pan szuka? – spytał mężczyzna oparty o bramę.

– Czy to Marienstrasse dwadzieścia dwa?

– Tak. Pan do kogo?

– Do radcy sanitarnego Kruse.

– Do doktora Kruse? A po co?

Graeber spojrzał na stojącego w ciemności mężczyznę. Miał na sobie mundur SA i buty z cholewami. “Nadęty blokowy – pomyślał. – Tego mi jeszcze brakowało".

– Powiem to doktorowi Kruse osobiście – oświadczył i wszedł do domu.

Czuł się bardzo zmęczony. Zmęczenie to tkwiło głębiej, nie tylko w oczach i w kościach. Przez cały dzień pytał i szukał, ale niewiele się dowiedział. Rodzice nie mieli krewnych w mieście, a z sąsiadów nielicznych tylko mógł odnaleźć. Bóttcher miał rację – wszystko było jak zaklęte. Ludzie bali się gestapo i nie chcieli mówić albo słyszeli tylko jakieś pogłoski i kierowali go do innych, którzy także nic nie wiedzieli.

Wszedł po schodach. Korytarz był ciemny. Radca sanitarny mieszkał na pierwszym piętrze. Graeber ledwo go pamiętał, wiedział jednak, że matka często się u niego leczyła. Może była tu ostatnio i radca zna jej adres.

Drzwi otworzyła starszawa kobieta o pomiętej twarzy.