– Kruse? – spytała. – Pan do doktora Kruse?
– Tak.
Kobieta przyglądała mu się w milczeniu, nie wpuszczając do mieszkania.
– Czy zastałem go w domu? – spytał Graeber niecierpliwie.
Kobieta nie odpowiedziała. Wydawało się, że nasłuchuje uważnie odgłosów z dołu.
– Pan przychodzi jako pacjent? – odezwała się wreszcie.
– Nie. Prywatnie. Czy pani jest panią Kruse?
– Boże uchowaj!
Graeber, zdziwiony, popatrzył na kobietę. W ciągu dnia poznał wiele odmian ostrożności, nienawiści i wymówek; ale to było nowe.
– Proszę pani – powiedział – nie wiem, co tu się dzieje, i nic mnie to nie obchodzi. Chcę tylko pomówić z doktorem Kruse, nic więcej, rozumie pani?
– Kruse już tutaj nie mieszka – oświadczyła nagle kobieta głośno, szorstko i wrogo.
– Przecież tu jest jego nazwisko. – Graeber wskazał na mosiężną tabliczkę obok drzwi.
– Tę tabliczkę należałoby już od dawna usunąć.
– Ale jeszcze wisi. Czy mieszka tu ktoś z rodziny?
Kobieta milczała. Graeber miał tego dość. Chciał jej właśnie powiedzieć, żeby sobie poszła do diabła, gdy w głębi mieszkania otwarto drzwi. Promień światła padł z pokoju ukośnie przez ciemny przedsionek.
– Czy to do mnie? – spytał jakiś głos.
– Tak – odparł Graeber na chybił trafił. – Chciałbym pomówić z kimś, kto zna radcę sanitarnego Kruse. Ale widzę, że to nie takie proste.
– Jestem Elżbieta Kruse.
Kobieta o pomiętej twarzy usunęła się od drzwi i zawróciła w głąb mieszkania.
– Za dużo światła! – warknęła jeszcze w stronę otwartego pokoju. – Nie wolno palić tyle światła!
Graeber nie ruszył się z miejsca. Dwudziestoletnia mniej więcej dziewczyna przeszła przez świetlną smugę jak przez rzekę. Dojrzał wysoko zarysowane brwi, ciemne oczy i włosy barwy mahoniu spływające na ramiona w niespokojnych falach – potem zanurzyła się w półmrok korytarza i stanęła przed nim.
– Mój ojciec już nie praktykuje – powiedziała.
– Nie przychodzę jako pacjent. Przychodzę po informację.
Twarz dziewczyny zmieniła się. Spojrzała za siebie, jakby chciała sprawdzić, czy tamta kobieta jest jeszcze w korytarzu. Potem szybko otworzyła drzwi.
– Proszę wejść – szepnęła.
Poszedł za nią do pokoju, z którego padało światło. Odwróciła się i spojrzała na niego badawczo i przenikliwie. Oczy jej nie były już ciemne: były szare i bardzo przejrzyste.
– Przecież ja pana znam. Czy pan nie chodził do tutejszego gimnazjum?
– Tak. Nazywam się Ernst Graeber.
Teraz i on ją sobie przypomniał. Pamiętał Elżbietę jako chudą dziewczynkę o zbyt wielkich oczach i zbyt gęstych włosach. Matka jej wcześnie umarła, a ona wyjechała do krewnych w innym mieście.
– Mój Boże, Elżbieto, nie poznałem cię. To chyba już siedem albo osiem lat, odkąd widzieliśmy się po raz ostatni. Bardzo się zmieniłaś.
– Ty także.
Stali naprzeciwko siebie.
– Co tu się właściwie dzieje? – spytał Graeber. – Pilnują cię jak jakiegoś generała.
Elżbieta Kruse zaśmiała się krótko i gorzko.
– Nie jak generała, jak więźnia.
– Co? Dlaczego? Twój ojciec…
Zrobiła szybki ruch.
– Poczekaj! – szepnęła i podeszła do stolika, na którym stał patefon. Nastawiła go. Zabrzmiał fryderycjański marsz Hohenfriedberger.
– Tak – powiedziała. – Teraz możesz mówić dalej.
Graeber spoglądał na nią zdziwiony, nic nie rozumiejąc. Bóttcher miał chyba rację, prawie wszyscy w tym mieście powariowali.
– Co to znaczy? – spytał. – Zamknij to pudło! Mam dosyć marszów. Powiedz mi lepiej, co tu się dzieje? Dlaczego jesteś więźniem?
– Ta baba podsłuchuje. To denuncjantka. Dlatego nastawiłam patefon. – Stała przed nim oddychając gwałtownie. – Co się dzieje z moim ojcem? Co o nim wiesz?
– Ja? Nic. Chciałem go tylko o coś zapytać. A co się z nim stało?
– Nic o nim nie wiesz?
– Nie. Chciałem go zapytać, czy nie zna adresu mojej matki. Moi rodzice zaginęli.
– I to wszystko?
– Dla mnie wystarczy.
Napięcie w jej twarzy zelżało.
– To prawda – powiedziała zmęczonym głosem. – Myślałam, że przynosisz jakieś wiadomości od niego.
– Co się dzieje z twoim ojcem?
– Jest w obozie koncentracyjnym. Od czterech miesięcy. Zadenuncjowano go. Kiedy powiedziałeś, że przychodzisz w sprawie informacji, pomyślałam, że przynosisz wiadomości od niego.
– Przecież bym od razu powiedział.
Elżbieta potrząsnęła głową.
– Nie. Gdyby zostały przemycone, musiałbyś zachować ostrożność.
“Ostrożność – pomyślał Graeber. – Przez cały dzień nic innego nie słyszałem". Marsz Hohenfriedberger grzmiał nadal, wypełniając pokój blaszanym, nieznośnym hałasem.
– Czy możemy teraz zamknąć patefon? – spytał.
– Tak. I lepiej będzie dla ciebie, jeśli sobie pójdziesz. Powiedziałam ci przecież, co się stało.
– Nie jestem donosicielem – odparł Graeber gniewnie. – Co to za baba? Czy to ona zadenuncjowała twojego ojca?
Elżbieta uniosła membranę patefonu, ale nie zatrzymała aparatu. Płyta kręciła się nadal, bezgłośnie. W ciszy zabrzmiało wycie syreny.
– Alarm! – szepnęła. – Już znowu!
Ktoś walił w drzwi.
– Zgasić światło! Ciągle za dużo światła! To dlatego!
Graeber otworzył drzwi.
– Co dlatego?
Kobieta była już w drugim końcu przedpokoju. Krzyknęła jeszcze coś i znikła. Elżbieta odsunęła Graebera od drzwi i zamknęła je z powrotem.
– Cóż to za nieznośna megiera? – spytał. – Skąd się tu wzięła?
– Przymusowy lokator. Dokwaterowano ją. Dobrze jeszcze, że pozwolono mi zatrzymać choć jeden pokój.
Za drzwiami rozległ się znów zgiełk, wołanie kobiety i płacz dziecka. Wycie alarmu ostrzegawczego stało się głośniejsze. Elżbieta zarzuciła na ramiona płaszcz deszczowy.
– Musimy iść do schronu.
– Mamy jeszcze dużo czasu. Dlaczego się stąd nie wyprowadzisz? To przecież piekło mieszkać razem z tą szpiclówką.
– Światło! – krzyknęła znowu kobieta. Elżbieta odwróciła się i przekręciła kontakt. Potem przemknęła przez ciemny pokój w stronę okna.
– Dlaczego się nie wyprowadzam? Bo nie chcę uciekać!
Otworzyła okno. Ryk syren wdarł się do pokoju. Na tle padającego z zewnątrz rozproszonego światła ostro rysowała się ciemna postać dziewczyny. Umocowała obie połowy okna na haczyki – w ten sposób podmuch eksplozji nie tak łatwo wytłoczy szyby. Zawróciła. Wydawało się, że ten piekielny hałas gna ją przed sobą jak fale przypływu.
– Nie chcę stąd uciekać – wołała poprzez wycie. – Czy ty tego nie rozumiesz?
Graeber widział jej oczy. Były znowu ciemne jak przedtem, przy drzwiach, i pełne namiętnej pasji. Miał wrażenie, że musi się przed czymś bronić – przed jej oczami, przed twarzą, przed nawałnicą syren i przed chaosem, który wypełniał pokój.
– Nie – odparł. – Nie rozumiem. To cię tylko wykończy. Pozycję, której nie można utrzymać, oddaje się. Tego uczy się człowiek na wojnie.
– To oddaj ją! – krzyknęła gwałtownie. – Oddaj i zostaw mnie w spokoju.
Próbowała go wyminąć i dotrzeć do drzwi. Chwycił ją za ramię. Wyrwała się. Miała więcej siły, niż przypuszczał.
– Poczekaj! – zawołał. – Pójdziemy razem.
Hałas gnał ich przed sobą. Był wszędzie – w pokoju, na korytarzu, w przedpokoju, na schodach – odbijał się od ścian i powracał echem, jakby dochodził ze wszystkich stron; nie było przed nim ucieczki, nie zatrzymywał się w uszach ani na skórze, przenikał i pienił się we krwi, targał nerwami, wibrował w kościach i gasił myśli.