– Dobranoc, Ernst.
Spoglądał za nią. Po chwili zniknęła w ciemności. “Powinienem był odprowadzić ją do domu" – pomyślał obojętnie. Przypomniał sobie, że już jako chłopiec nie lubił Elżbiety. Szybko odwrócił się i ruszył w kierunku Hakenstrasse. Ale nic tam nie znalazł. Nikogo nie było. Tylko księżyc i obezwładniająca, przedziwna cisza świeżych ruin, zawieszona w powietrzu niby echo niemego krzyku. Cisza starych ruin była inna.
Bóttcher czekał już na stopniach ratusza. Nad nim połyskiwała w świetle księżyca blada maszkara u wylotu rynny.
– Dowiedziałeś się czegoś? – spytał już z daleka.
– Nie. A ty?
– Też nic. W szpitalach ich nie ma, to prawie pewne. Obleciałem je niemal wszystkie. Chłopie, czego się tam człowiek nie napatrzy! Kobiety i dzieci to jednak co innego niż żołnierze! Chodź, napijmy się gdzieś piwa.
Przeszli przez Hitlerplatz. Buty ich głośno dudniły po bruku.
– I znów minął dzień – powiedział Bóttcher. – Co robić? Wkrótce cały urlop się skończy.
Pchnął drzwi do knajpy. Usiedli przy stoliku pod oknem. Firanki były szczelnie zasunięte. Niklowe kurki bufetu połyskiwały w półmroku. Bóttcher widocznie często tu przesiadywał, gdyż szynkarka bez pytania przyniosła dwa kufle piwa. Popatrzył za nią. Była tłusta i kołysała biodrami. Nie miała na sobie gorsetu.
– Siedzę tu sam – odezwał się Bóttcher – a gdzieś tam siedzi moja żona. Też sama. Mam nadzieję przynajmniej! Czyż nie można oszaleć?
– Nie wiem. Byłbym zadowolony, gdybym wiedział, że moi rodzice gdzieś siedzą. Wszystko jedno gdzie.
– Ba, rodzice to nie żona. Nie odczuwa się ich braku. Jeśli są zdrowi, to już dobrze – i kwita. Ale żona…
Zamówili jeszcze dwa kufle piwa i rozpakowali zawiniątka z kolacją. Szynkarka kręciła się wokół stołu. Zerkała na kiełbasę i tłuszcz.
– Ależ wam się powodzi, chłopcy!
– Tak, dobrze nam się powodzi – odparł Bóttcher. – Mamy całą paczkę żywnościową z mięsem i cukrem! Nie wie pani, co z tym zrobić?
– Łyknął piwa. – Tobie dobrze – powiedział do Graebera z goryczą.
– Nażresz się teraz, a potem pójdziesz, przygadasz sobie jakąś kurwę i zapomnisz o swojej niedoli!
– Możesz to samo zrobić.
Bóttcher potrząsnął głową. Graeber spojrzał na niego zaskoczony. Nie spodziewał się tyle wierności u starego żołnierza.
– One są dla mnie za chude, kolego – oświadczył Bóttcher. – W tym sęk, że lecę tylko na bardzo okazałe kobiety. Do innych mam wprost wstręt. Po prostu nie idzie. Z równym powodzeniem mógłbym pójść do łóżka z wieszadłem. Tylko bardzo okazałe kobiety! Inaczej nic z tego.
– Masz tu przecież taką. – Graeber wskazał szynkarkę.
– Mylisz się! – odparł Bóttcher z ożywieniem. – Jest jeszcze olbrzymia różnica, kolego. Ta tutaj to rozmamłany, miękki tłuszcz, w którym można zatonąć. Okazała osoba, pulchna – zgoda, przyznaję, ale to tylko pierzyna, a nie podwójny materac sprężynowy jak moja żona. U niej wszystko jest z żelaza. Kiedy zabiera się do roboty, dom się trzęsie, a tynk sypie się ze ścian. Nie, kolego, czegoś podobnego nie znajdziesz tak łatwo na ulicy.
Zamyślił się. Graeber poczuł nagle zapach fiołków. Odwrócił głowę. Na parapecie okiennym stała doniczka z kwiatami. Pachniały nieskończenie słodko i w jednym ich powiewie zawarte było wszystko – dzieciństwo, spokój, ojczyzna, oczekiwanie i zapomniane sny młodości; spłynęło to tak nagle i było tak silne, że choć zaraz znów przeminęło, Graebera ogarnął niepokój i znużenie, jakby biegł po głębokim śniegu w pełnym rynsztunku.
Wstał od stołu.
– Dokąd idziesz? – spytał go Bóttcher.
– Nie wiem. Gdziekolwiek.
– Byłeś w komendanturze?
– Tak. Mam skierowanie do koszar.
– To świetnie. Postaraj się dostać do izby numer czterdzieści osiem.
– Dobrze.
Bóttcher leniwie śledził wzrokiem szynkarkę.
– Jeszcze tu chwilkę zostanę. Napiję się jeszcze piwa.
Graeber szedł powoli drogą do koszar. Noc była zimna. Na skrzyżowaniu, nad lejem po bombie, sterczały w górę lśniące szyny tramwajowe. W otwartych bramach domów światło księżyca leżało jak metal. Słyszał echo swoich kroków, jakby pod ulicą ktoś drugi szedł wraz z nim. Wszystko było puste i jasne, i zimne.
Koszary znajdowały się na wzniesieniu na skraju miasta. Były nietknięte, plac ćwiczeń wypełniało białe światło niby śnieg. Graeber minął bramę. Miał uczucie, że urlop jego już się skończył. Przeszłość zawaliła się za nim jak dom jego rodziców i znów wracał na front – inny front tym razem, bez dział i karabinów, ale niemniej groźny.
X
Było to w trzy dni później. Przy stole w izbie numer czterdzieści osiem czterech mężczyzn grało w skata. Grali tak od dwóch dni, z przerwami jedynie na sen i posiłki. Trzech zmieniało się, czwarty grał bez ustanku. Nazywał się Rummel i przed trzema dniami przyjechał na urlop – akurat na czas, aby pochować żonę i córkę. Żonę poznał po znamieniu na biodrze; głowę jej urwało. Po pogrzebie poszedł do koszar i zaczął grać w skata. Nie rozmawiał z nikim. Siedział przy stole i grał. Wygrywał.
Graeber przysiadł na oknie. Obok niego ulokował się frajter Reuter z butelką piwa w ręku; obandażowaną nogę oparł na parapecie okiennym. Był sztubowym i miał artretyzm. Izba czterdzieści osiem była nie tylko przystanią dla nieszczęśliwych urlopników, ale i rewirem dla lekko chorych. Za nimi leżał saper Feldmann. Miał ambitny zamiar w ciągu trzech tygodni nadrobić niedobór snu trzech wojennych lat. Wstawał z łóżka tylko na posiłki.
– Gdzie jest Bóttcher? – zapytał Graeber. – Jeszcze nie wrócił?
– Pojechał do Haste i Iburga. Ktoś mu dzisiaj w południe pożyczył rower. W ten sposób zdoła teraz w ciągu jednego dnia przeszukać dwie wioski. Ale i tak pozostanie mu jeszcze tuzin. A potem obozy, do których porozsyłano transporty. Jak on się tam dostanie? Odległe są o setki kilometrów.
– Napisałem do czterech obozów – powiedział Graeber. – W sprawie nas obu.
– Sądzisz, że otrzymasz odpowiedź?
– Nie. Ale to nie ma nic do rzeczy. Pisze się mimo wszystko.
– Do kogo pisałeś?
– Do kierownictwa obozów, a poza tym do każdego obozu oddzielnie, bezpośrednio na nazwisko żony Bóttchera i moich rodziców. – Graeber wyjął z kieszeni paczkę listów. – Zaraz je zaniosę na pocztę.
Reuter skinął głową.
– Gdzie byłeś dzisiaj?
– W szkole miejskiej i w sali gimnastycznej szkoły katedralnej. Potem w punkcie zbornym i znowu w biurze meldunkowym. Nic.
Jeden z graczy, którego właśnie zastąpił kolega, przysiadł się do nich.
– Nie rozumiem, dlaczego wy, urlopnicy, mieszkacie w koszarach – zwrócił się do Graebera. – Jak najdalej od Prusaków, takie byłoby moje hasło! Wynająłbym sobie jakąś budę, ubrał się w cywila i przez czternaście dni był człowiekiem.
– Czy wystarczy włożyć cywilne ubranie, aby stać się człowiekiem? – spytał Reuter.
– Pewnie. A coś ty myślał?
– Słyszysz – powiedział Reuter do Graebera. – Życie jest proste, jeśli się je prosto bierze. Masz cywilne ubranie?
– Nie. Leży pod gruzami na Hakenstrasse.
– Mógłbym ci pożyczyć, gdybyś chciał.
Graeber wyglądał przez okno na podwórze koszarowe. Kilka plutonów ćwiczyło tam ładowanie i zabezpieczanie broni, rzut granatem, a także salutowanie.
– Co za idiotyzm – odezwał się. – Na froncie myślałem, że gdy wrócę do domu, to przede wszystkim cisnę w kąt te przeklęte łachy i ubiorę się po cywilnemu – a teraz wszystko mi jedno.