– Dziękuję ci.
– Nie ma o czym mówić! Jesteśmy przecież szkolnymi kolegami. Trzeba sobie pomagać. Ty mi też często dawałeś odpisywać klasówki. A propos, pamiętasz Burmeistra?
– Naszego matematyka?
– Właśnie jego. Przez to ścierwo wyleciałem ze szkoły. Z powodu tej historii z Lucynką Edler. Przypominasz sobie?
– Oczywiście – odparł Graeber. Nie pamiętał o niczym.
– Chłopie, jak ja go wtedy błagałem, żeby nie składał na mnie donosu! Nic nie pomogło, ten szatan był nieubłagany; obowiązek moralny i temu podobne bzdury. Ojciec o mało mnie wtedy nie zatłukł. Burmeister! – Alfons smakował to nazwisko na języku. – Odpłaciłem mu za to! Wystarałem się dla niego o pół roku obozu koncentracyjnego. Trzeba go było widzieć, jak wyszedł! Stał przede mną na baczność i prawie robił w portki na mój widok. On mnie wychował; ja go za to też wychowałem – gruntownie. Dobry kawał, co?
– Tak.
Alfons zaśmiał się.
– Człowiekowi od razu lżej się robi na duszy. To jest właśnie piękne w naszym ruchu, że daje takie możliwości. – Spostrzegł, że Graeber wstał. – Chcesz już iść?
– Tak. Nie mogę sobie znaleźć miejsca.
Binding skinął głową.
– Rozumiem cię, Ernst – powiedział uroczyście. – I bardzo ci współczuję. Wierzysz mi chyba?
– Tak, Alfons. – Graeber wiedział, co teraz nastąpi, toteż uciął krótko: – Wpadnę znów za kilka dni.
– Przyjdź jutro po południu. Albo pod wieczór. Tak koło wpół do szóstej.
– Dobrze. Jutro o wpół do szóstej. Sądzisz, że już będziesz coś wiedział?
– Nie wiem. Zobaczymy. W każdym razie możemy napić się wódki. A propos – byłeś już w szpitalach?
– Tak.
Binding skinął głową.
– A… tylko na wszelki wypadek, oczywiście… na cmentarzach?
– Nie.
– Powinieneś jednak pójść. Tylko dla pewności. Wielu tam jeszcze leży nie rozpoznanych.
– Jutro to zrobię.
– Dobrze, Ernst. – Bindingowi wyraźnie ulżyło. – I przyjdź jutro na dłużej. My, starzy przyjaciele z ławy szkolnej, musimy się trzymać razem. Nie masz pojęcia, jak samotny jest człowiek na takim stanowisku jak moje. Każdy ode mnie czegoś chce.
– Ja też coś chciałem.
– To co innego. Mam na myśli korzyści osobiste.
Binding wziął butelkę armaniaku, jednym uderzeniem otwartej dłoni wbił korek i podał ją Graeberowi.
– Masz, weź ze sobą. To dobra wódka. Może ci się przydać. Poczekaj jeszcze chwilę. – Otworzył drzwi. – Pani Kleinert! Poproszę o kawałek papieru! Albo o torebkę!
Graeber trzymał butelkę w ręku.
– To doprawdy zbyteczne, Alfons…
Binding nalegał gwałtownie:
– Weź, weź! Mam tego pełną piwnicę! – zawinął butelkę w torebkę przyniesioną przez gospodynię. – Powodzenia, Ernst! Głowa do góry! Do jutra!
Graeber ruszył w stronę Hakenstrasse. Był jeszcze pod wrażeniem tego spotkania. “Kreisleiter! – pomyślał – że też pierwszym człowiekiem, który chce mi pomóc bez zastrzeżeń i który proponuje mi mieszkanie i utrzymanie, jest akurat bonza partyjny!" Wsadził butelkę do kieszeni płaszcza.
Zapadł wczesny wieczór. Niebo miało barwę perłowej masy, a drzewa wyraziście odcinały się od jasnej dali. W ruinach niebieszczył się zmrok.
Graeber dotarł do “gazety ruin". Jego kartka zniknęła. Początkowo sądził, że to wiatr ją zerwał; ale pozostałyby pluskiewki, ich jednak też nie było. Ktoś musiał zdjąć kartkę.
Poczuł, że krew napływa mu nagle do serca. Nerwowo szukał na drzwiach jakiejś wiadomości, ale nie znalazł. Pobiegł do domu swoich rodziców. Druga kartka wciąż jeszcze tkwiła tam, między kamieniami. Wyrwał ją i obejrzał dokładnie. Nikt jej nie ruszał. Nie zawierała też żadnej wiadomości.
Zdziwiony podniósł głowę i rozejrzał się. Nagle, daleko na ulicy, spostrzegł coś białego, jakby skrzydło unoszone wiatrem. Pogonił za nim. Była to jego kartka; widocznie ktoś ją zerwał. Z boku wykaligrafowane było starannym pismem: “Nie kradnij." Początkowo nie zrozumiał, co to ma znaczyć. Potem przypomniał sobie, że brakowało obu pluskiewek, a wezwanie matki, z którego je zabrał, znów umocowane było wszystkimi czterema. Odebrała swoją własność i udzieliła mu nauczki. Cierpienie, jak widać, nie zawsze rodzi wspaniałomyślność.
Ułożył swą kartkę na ziemi obok drzewa i przycisnął ją dwoma płaskimi kamieniami. Potem zawrócił do domu rodziców.
Stanął przed ruinami i spojrzał w górę. Zielony wyściełany fotel zniknął. Ktoś musiał go zabrać. W tym miejscu wystawało spod gruzu kilka gazet. Wdrapał się na górę i wyciągnął je. Były to stare gazety, pełne wielkich nazwisk i wiadomości o zwycięstwach, zżółkłe, podarte i brudne. Odrzucił je na bok i szukał dalej. Między dwiema belkami znalazł małą, spłowiałą książeczkę; leżała otwarta, jakby ją ktoś czytał. Poznał swój własny podręcznik szkolny. Przerzucił kartki i na pierwszej stronie dostrzegł swoje i nazwisko. Wyblakłe dziś litery wpisał, gdy miał dwanaście lub trzynaście lat.
Był to katechizm szkolny. Książka zawierała setki pytań i odpowiedzi na nie. Stronice były poplamione, a na niektórych widniały uwagi, które sam kiedyś zanotował. Zamyślony przewracał kartki. Przez chwilę wszystko zdawało się chwiać, ale nie wiedział, co się chwieje – czy zburzone miasto pod cichym niebem z perłowej masy, czy ta mała, pożółkła książeczka w jego rękach, która zawierała odpowiedzi na wszystkie pytania ludzkości.
Odłożył ją na bok i szukał dalej. Ale nic więcej nie znalazł – żadnych książek ani niczego z mieszkania rodziców. Nic dziwnego – mieszkali na drugim piętrze i rzeczy ich znajdowały się teraz chyba znacznie głębiej pod rumowiskiem. W czasie wybuchu katechizm zapewne wyrzucony został wysoko w powietrze, a następnie, ponieważ był lekki, sfrunął powoli na dół; “Jak gołąb – pomyślał Graeber – samotny biały gołąb pokoju ze wszystkimi swoimi pytaniami i wszystkimi odpowiedziami w nocy pełnej ognia i dymu, i zniszczenia, i krzyków, i śmierci".
Przez chwilę siedział jeszcze na ruinach. Wieczorny wiatr odwracał kartki książki, jakby przeglądał ją ktoś niewidzialny.
“Bóg jest miłosierny – czytał Graeber – wszechmiłujący, wszechmocny, wszechwiedzący, wszechmądry, nieskończenie dobry i sprawiedliwy…”
Sięgnął po butelkę armaniaku, którą dostał od Bindinga. Otworzył ją i pociągnął łyk. Potem zszedł na ulicę. Katechizmu nie zabrał z sobą.
Ściemniło się. Nigdzie nie widać było światła. Graeber szedł przez Karlsplatz. Koło schronu zderzył się prawie z jakimś młodym oficerem, który nadchodził spiesznym krokiem.
– Nie możecie uważać? – parsknął oficer gniewnie.
Graeber przyjrzał mu się.
– Dobrze, Ludwiku – powiedział. – Następnym razem będę uważał.
Podporucznik wytrzeszczył oczy. Naraz szeroki uśmiech rozjaśnił mu twarz.
– Ernst, to ty!
Był to Ludwik Wellmann.
– Co tu robisz? – spytał. – Jesteś na urlopie?
– Tak. A ty?
– Właśnie mi się skończył. Już odjeżdżam. Dlatego tak się śpieszę.
– Jak było?
– Tak sobie! Sam wiesz! Ale następnym razem urządzę się inaczej. Nie powiem nikomu ani słowa i pojadę gdziekolwiek, tylko nie do domu!
– Dlaczego?
Wellmann skrzywił się.
– Rodzina! Rodzice! Po prostu nie można wytrzymać! Marnują człowiekowi cały urlop! Jak długo tu już jesteś?
– Cztery dni.
– Poczekaj trochę! Jeszcze się przekonasz!
Wellmann usiłował zapalić papierosa. Wiatr zgasił zapałkę. Graeber podał mu zapalniczkę. Blask rozświetlił na chwilę szczupłą, energiczną twarz Wellmanna.