Выбрать главу

– I tam jest także przepełnienie.

– Tak, ale mają lód; my go nie mamy, a robi się coraz cieplej. Jeszcze kilka kolejnych nalotów, a do tego nadal słoneczne dni – i nastąpi katastrofa. Będziemy musieli chować w masowych grobach.

Graeber skinął głową. Nie pojmował, dlaczego by to miało być katastrofą. Katastrofą był sam fakt, że istniały masowe groby.

– Robimy, co w naszej mocy – oświadczył dozorca. – Mamy tylu grabarzy, ilu nam wolno zatrudniać, ale wciąż jeszcze o wiele za mało. Nasza technika jest przestarzała na dzisiejsze czasy. Do tego dochodzą jeszcze przepisy religijne. – Zmęczony, otarł czoło. – Jedyną instytucją naprawdę nowoczesną pod każdym względem są obozy koncentracyjne. Mogą się tam uporać z setkami ciał dziennie. Wszystko najnowszą metodą. Ale oni, oczywiście, używają krematoriów, a u nas to nie wchodzi w rachubę…

Przez chwilę patrzył zamyślony gdzieś ponad murem. Potem skinął krótko Graeberowi i szybkim krokiem zawrócił do swojej szopy – obowiązkowy, gorliwy urzędnik śmierci.

Graeber musiał kilka chwil zaczekać; dwa kondukty pogrzebowe zatarasowały wejście. Raz jeszcze spojrzał za siebie. Księża modlili się nad grobami, rodziny i przyjaciele zmarłych stali obok świeżych kopczyków, pachniało zwiędłymi kwiatami i ziemią, ptaki śpiewały, procesja szukających nadal sunęła wzdłuż murów, grabarze wymachiwali łopatami w na poły wykopanych dołach, wokół kręcili się kamieniarze i agenci pogrzebowi – siedziba śmierci stała się najbardziej ożywionym miejscem w mieście.

Mały biały domek Bindinga spowity był pierwszym zmierzchem. W ogrodzie na murawie stał basenik dla ptaków, w którym pluskała woda. Między krzewami bzu kwitły narcyzy i tulipany, a pod brzozami połyskiwał posąg dziewczyny z marmuru.

Drzwi otworzyła gospodyni. Była to siwowłosa kobieta w wielkim białym fartuchu.

– Pan Graeber, nieprawdaż?

– Tak.

– Pana kreisleitera nie ma w domu. Musiał wyjść na ważne zebranie partyjne. Ale zostawił dla pana wiadomość.

Graeber wszedł za nią do domu pełnego jelenich rogów i obrazów. Rubens świecił nawet w półmroku. Na miedzianym stoliku z przyborami do palenia stała zawinięta w papier butelka. Obok leżał list. Alfons pisał, że niewiele jeszcze zdołał się dowiedzieć, ale jedno jest pewne – rodzice Graebera nigdzie w mieście nie są zarejestrowani jako zabici czy ranni. Prawdopodobnie zostali więc ewakuowani lub wyjechali. Niech Graeber zechce przyjść znowu jutro, a przy tej butelce wódki niechaj świętuje dziś wieczorem, że jest z dala od Rosji.

Graeber wsadził list i butelkę do kieszeni. Gospodyni stała w drzwiach.

– Pan kreisleiter kazał serdecznie pana pozdrowić.

– Proszę go ode mnie również pozdrowić i powiedzieć, że jutro znów przyjdę. I bardzo dziękuję za butelkę. Ogromnie mi się przyda.

– Będzie się z tego cieszył – odparła gospodyni z macierzyńskim uśmiechem. – To taki dobry człowiek.

Graeber zawrócił przez ogród. “Dobry człowiek – pomyślał. – Czy Alfons był nim także dla nauczyciela matematyki Burmeistra, którego wsadził do obozu koncentracyjnego? Widocznie każdy jest dla jednych dobrym człowiekiem, a dla innych wręcz złym. – Dotknął listu i butelki. – Świętować. Ale co? Nadzieję, że rodzice żyją? I z kim świętować? Z kolegami z izby czterdziestej ósmej w koszarach?" Spojrzał w gęstniejący niebieski mrok. Mógłby zanieść butelkę do Elżbiety Kruse. Jej tak samo się przyda jak i jemu. A dla niego pozostaje jeszcze armaniak.

Drzwi otworzyła kobieta o pomiętej twarzy.

– Przyszedłem do panny Kruse – powiedział Graeber zdecydowanym głosem i chciał ją wyminąć.

Kobieta nie usunęła się od drzwi.

– Panny Kruse nie ma w domu – odparła. – Powinien pan o tym wiedzieć.

– Dlaczego powinienem o tym wiedzieć?

– Czy nie uprzedzała pana?

– Zapomniałem. Kiedy wróci?

– O siódmej.

Graeber nie przewidywał, że Elżbiety może nie być w domu. Zastanawiał się, czy zostawić wódkę; ale nie wiadomo, co za historię zrobiłaby z tego ta denuncjantka. A może sama by ją wypiła?

– Dobrze, przyjdę później – odpowiedział.

Stał na ulicy niezdecydowany. Spojrzał na zegarek: dochodziła szósta. Wieczór zapowiadał się znów długi i ciemny. “Nie zapomnij, że masz urlop" – powiedział mu Reuter. Nie zapomniał, ale na nic się to nie zdało.

Poszedł na Karlsplatz i usiadł na ławce na skwerze. Potężny schron przeciwlotniczy wyglądał jak olbrzymia ropucha. Przezorni ludzie zawczasu wślizgiwali się tam niczym cienie. Ciemność spływała z krzaków i zatapiała resztki światła.

Graeber siedział na ławce i czekał. Przed godziną nie myślał o tym, aby znów zobaczyć Elżbietę. Gdyby była w domu, prawdopodobnie wręczyłby jej wódkę i poszedł sobie. Ale teraz, gdy jej nie zastał, z niecierpliwością wyczekiwał godziny siódmej.

Otworzyła mu Elżbieta.

– Ciebie się nie spodziewałem – powiedział zaskoczony. – Oczekiwałem smoka, który broni wejścia.

– Pani Lieser nie ma. Poszła na zebranie narodowosocjalistycznej organizacji kobiet.

– Do platfusowej brygady. Oczywiście! Tam jest jej miejsce! – Graeber rozejrzał się. – Zaraz tu inaczej wygląda, gdy jej nie ma.

– Inaczej wygląda, bo w przedpokoju pali się teraz światło – odparła Elżbieta. – Zawsze je zapalam, gdy ona wychodzi.

– A gdy jest w domu?

– Wtedy się oszczędza. To patriotyczne. Siedzimy po ciemku.

– Słusznie – powiedział Graeber. – Wtedy nas chwalą. – Wyciągnął butelkę z kieszeni. – Przyniosłem ci wódkę. Pochodzi z piwnicy pewnego kreisleitera. Dar kolegi szkolnego.

– Masz takich kolegów szkolnych?

– Tak. Podobnie jak ty przymusowych współlokatorów.

Uśmiechnęła się i wzięła butelkę.

– Poszukam, może gdzieś jest korkociąg.

Poszedł za nią do kuchni. Spostrzegł, że ubrana jest w czarny pulower i wąską czarną spódnicę. Włosy związała na karku grubą jaskrawoczerwoną włóczką. Miała proste, silne ramiona i wąskie biodra.

– Nie mogę go znaleźć – powiedziała i zamknęła szufladę. – Pani Lieser chyba nie pije.

– Wygląda, jakby nic innego nie robiła. Ale obejdziemy się bez korkociągu.

Graeber wziął butelkę, odtrącił lak z szyjki i dwukrotnie uderzył silnie dnem o udo. Korek wyskoczył.

– Tak się robi u nas w wojsku – wyjaśnił. – Masz kieliszki? Czy będziemy pili z butelki?

– Mam kieliszki w pokoju. Chodź.

Graeber zdziwił się nagle, że tu przyszedł. Obawiał się już, że znów będzie musiał spędzić wieczór samotnie.

Ze stojącej przy ścianie etażerki Elżbieta wzięła dwa cienkie kieliszki do wina. Graeber rozejrzał się. Nie poznawał tego pokoju. Łóżko, kilka foteli z zielonym obiciem, książki i biedermeierowskie biureczko robiły wrażenie staromodne i spokojne. W pamięci zachował obraz nieporządku i nieładu. "Widocznie sprawiło to wycie syren – pomyślał. – Hałas wprowadza nieład we wszystko. Elżbieta także wyglądała dzisiaj inaczej niż wtedy. Inaczej, ale nie staromodnie i nie spokojnie".

Odwróciła się.

– Właściwie jak długo nie widzieliśmy się?

– Sto lat. Wtedy byliśmy dziećmi i nie było wojny.

– A teraz?

– Teraz jesteśmy starzy, bez doświadczenia, jakie daje starość. Starzy i cyniczni, i bez wiary, i czasami smutni. Ale nieczęsto.

– To prawda?

– Nie. Ale co jest prawdą? Może ty wiesz?

Elżbieta potrząsnęła głową.

– Czy zawsze musi być coś prawdą? – spytała.

– Chyba nie. Dlaczego?

– Nie wiem. Ale może byłoby mniej wojen, gdyby jeden drugiego nie chciał wciąż tak usilnie przekonywać o swojej własnej prawdzie.