Выбрать главу

Graeber uśmiechnął się. To, co powiedziała, brzmiało dziwacznie.

– Tolerancja. Tego nam właśnie brak, prawda?

Elżbieta skinęła głową. Graeber napełnił kieliszki.

– Wypijmy pod tolerancję. Kreisleiterowi, od którego dostałem tę butelkę, na pewno by to nie przyszło na myśl. Ale właśnie dlatego spełnijmy ten toast.

Wychylił kieliszek.

– Chcesz jeszcze jeden?

Elżbieta wstrząsnęła się krótko.

– Tak.

Nalał ponownie. Wódka była mocna, czysta i klarowna. Elżbieta odstawiła swój kieliszek.

– Chodź, pokażę ci wzór tolerancji. – Poprowadziła go przez przedpokój i otworzyła jakieś drzwi. – Pani Lieser zapomniała w pośpiechu zamknąć. Obejrzyj sobie jej pokój. To nie jest nadużywanie zaufania. Kiedy mnie nie ma w domu, ona stale u mnie szpera.

Część pokoju była normalnie umeblowana. Ale na ścianie naprzeciw okna wisiał w potężnej ramie wielki, kolorowy portret Hitlera, otoczony zieloną jedliną i wieńcami z dębowych liści. Pod nim, na stole, na wielkiej chorągwi ze swastyką leżało luksusowe wydanie Mein Kampf, oprawione w czarną skórę z wytłoczoną złotą swastyką. Po obu stronach stały srebrne lichtarze ze świecami, a obok nich fotografie fuhrera: jedna z owczarkiem w Berchtesgaden, druga – z biało ubraną dziewczynką wręczającą mu kwiaty. Honorowe kordy i odznaki partyjne dopełniały całości.

Graeber nie był specjalnie zaskoczony. Nieraz już widział takie rzeczy. Kult dyktatorów łatwo staje się religią.

– Czy ona tutaj pisze swoje donosy?

– Nie, pisze je przy biurku mojego ojca.

Graeber spojrzał na biurko. Był to staromodny mebel z nadbudówką i zasuwaną pokrywą.

– Stale jest zamknięte – powiedziała Elżbieta. – Nie można się do niego dobrać. Nieraz już próbowałam.

– Czy to ona zadenuncjowała twojego ojca?

– Tego nie wiem na pewno. Zabrano go i nic więcej o nim nie słyszałam. Ona już wtedy mieszkała tutaj z dzieckiem. Miała tylko jeden pokój. Gdy zabrano ojca, dostała na dodatek te dwa, które on zajmował.

Graeber odwrócił się.

– Myślisz, że dlatego to zrobiła?

– Czemu nie? Czasami wystarczy nawet mniej ważki powód.

– To prawda. Ale sądząc z ołtarza, ta baba jest jedną z owych fanatyczek z platfusowej brygady.

– Ernst – powiedziała Elżbieta z goryczą – czy ty doprawdy sądzisz, że fanatyzm nigdy nie może iść w parze z osobistą korzyścią?

– Tak. Nawet często. Dziwne, że stale się o tym zapomina! Istnieją komunały, których się człowiek kiedyś nauczył i odtąd bezmyślnie je powtarza. Świat nie jest poszufladkowany według etykietek. A człowiek tym bardziej nie. Prawdopodobnie ta żmija kocha swoje dziecko, swego męża, kwiaty i wszystko, co jest szlachetne w życiu. Czy zadenuncjowała twojego ojca, bo coś o nim wiedziała, czy też wszystko wyssała z palca?

– Ojciec był dobroduszny i nieostrożny; sądzę, że od dawna mieli go na oku. Nie każdy potrafi milczeć, gdy przez cały dzień wysłuchuje przemówień partyjnych w swoim własnym domu.

– A nie wiesz, co takiego mógł powiedzieć?

Elżbieta wzruszyła ramionami.

– Nie wierzył już, że Niemcy wygrają wojnę.

– Wielu już w to nie wierzy.

– Ty też nie?

– Ja też nie. A teraz chodź! Żeby cię tu ta wiedźma nie zaskoczyła; kto wie, co by wtedy zrobiła!

Elżbieta uśmiechnęła się przelotnie.

– Nie zaskoczy nas. Zaryglowałam drzwi od korytarza. Nie może wejść.

Podeszła do drzwi i odsunęła zasuwę.

“Dzięki Bogu – pomyślał Graeber. – Jeśli już jest męczennicą, to Przynajmniej męczennicą ostrożną i bez zbędnych skrupułów".

– Pachnie tu jak na cmentarzu – odezwał się. – To pewnie te przeklęte zwiędłe liście dębowe. Chodź, napijmy się lepiej. – Napełnił kieliszki. – Wiem teraz, dlaczego czujemy się starzy. Bo widzieliśmy za dużo świństw. Świństw popełnianych przez ludzi, którzy są od nas starsi i którzy powinni być przyzwoitsi.

– Ja nie czuję się stara – odparła Elżbieta.

Popatrzył na nią. Bynajmniej nie wyglądała staro.

– Bądź zadowolona – powiedział.

– Czuję się jak w więzieniu – ciągnęła dalej. – A to gorsze niż starość.

Graeber usiadł na jednym z biedermeierowskich foteli.

– Kto wie, czy w końcu ta baba i ciebie nie zadenuncjuje. Może zechce zagarnąć dla siebie całe mieszkanie. Dlaczego na to czekasz? Wyprowadź się! Sprawiedliwości nie znajdziesz, o tym chyba sama wiesz.

– Tak, o tym wiem… – Elżbieta wydawała się nagle uparta i bezradna zarazem. – Może to przesąd – mówiła szybko, z udręką, jak ktoś, kto już setki razy dawał sobie tę samą odpowiedź – ale dopóki tu jestem, wierzę, że mój ojciec wróci. Gdybym stąd odeszła, zdawałoby mi się, że go opuszczam. Rozumiesz?

– Tego nie trzeba rozumieć. Po prostu tak się postępuje, i koniec. Nawet jeśli to nie ma sensu.

– No właśnie.

Wzięła kieliszek i wychyliła go do dna. W przedpokoju zazgrzytał klucz.

– Już przyszła – powiedział Graeber. – To szybko! Zebranie chyba niedługo trwało.

Nasłuchiwali kroków w przedpokoju. Graeber popatrzył na patefon.

– Masz tylko marsze? – spytał.

– Nie. Ale marsze są głośne. I nieraz, gdy cisza aż krzyczy, trzeba ją zagłuszyć czymś jeszcze głośniejszym.

– Piękne prowadzimy rozmowy! W szkole nieraz nam mówiono, że młodość to romantyczny okres w życiu.

Elżbieta zaśmiała się. W przedpokoju upadło coś na podłogę. Pani Lie ser zaklęła. Potem trzasnęły drzwi.

– Zapomniałam zgasić światło – szepnęła Elżbieta. – Chodź, wyjdźmy gdzieś. Czasami już nie mogę wytrzymać. I porozmawiajmy o czymś innym.

– Dokąd pójdziemy? – spytał Graeber na ulicy.

– Nie wiem. Gdziekolwiek.

– Jest tu w pobliżu jakaś kawiarnia, knajpa czy bar?

– Nie chcę iść znowu do zamkniętego lokalu. Wolałabym po prostu trochę pospacerować.

– Dobrze.

Ulice były puste, a miasto ciemne i ciche. Szli wzdłuż Marienstrasse przez Karlsplatz i dalej mostem na Stare Miasto. Po jakimś czasie wszystko stało się nierealne, jakby życie dokoła wymarło, a oni byli ostatnimi z ludzi. Mijali domy, ale gdy przechodząc zaglądali do okien, aby zobaczyć mieszkania, krzesła, stoły, oznaki życia, nie widzieli nic prócz odbicia księżyca w szybach, za którymi wisiały czarne zasłony lub czarny papier. Całe miasto jak gdyby przywdziało żałobę i było olbrzymią, spowitą w czerń trupiarnią z trumnami mieszkań – jednym wielkim grobowcem.

– Co to ma znaczyć? – spytał Graeber. – Gdzie podzieli się ludzie? Dzisiaj jest jeszcze ciszej niż zazwyczaj.

– Pewnie siedzą w mieszkaniach. Od kilku dni nie było już nalotu. Nie mają więc odwagi wyjść. Czekają na następny. Zawsze tak jest. Tylko zaraz po bombardowaniu zjawia się więcej ludzi na ulicach.

– To i pod tym względem istnieją już nawyki?

– Tak. A u was na froncie ich nie ma?

– Też są.

Przechodzili ulicą leżącą w gruzach. Poszarpane chmury przeciągały po niebie i odbijały rozwiane światło. W ruinach tu i ówdzie drgały cienie jak spłoszone księżycowym blaskiem ośmiornice. Wtem usłyszeli brzęk porcelany.

– Chwała Bogu! – odezwał się Graeber. – Ludzie tam jedzą albo piją kawę. W każdym razie – żyją!

– Chyba piją kawę. Dawano dzisiaj na kartki. Nawet w dobrym gatunku. Bombową kawę.

– Bombową kawę?

– Tak, bombową kawę albo kawę gruzową. Tak ją nazywają. Ekstra dodatek po ciężkich nalotach bombowych. Czasami wydają też cukier lub czekoladę albo paczkę papierosów.

– To tak jak na froncie. Przed ofensywą dostajemy wódkę albo tytoń. Właściwie to śmieszne – dwieście gramów kawy za jedną godzinę śmiertelnego strachu.