Выбрать главу

– Sto gramów.

Szli dalej. Po chwili Graeber zatrzymał się.

– To jeszcze gorsze niż siedzenie w domu. Trzeba było wziąć ze sobą wódkę! Muszę się napić! Ty też. Gdzie tu jest jakiś lokal?

– Nie chcę iść do żadnego lokalu. Jest się tam tak samo zamkniętym jak w schronie. Światła są przyćmione, a wszystkie okna szczelnie zasłonięte.

– To chodźmy do koszar. Mam tam jeszcze jedną butelkę. Zabiorę ją i możemy wypić na świeżym powietrzu.

– Dobrze.

W ciszy usłyszeli turkot wozu. Zaraz potem ujrzeli galopującego w ich stronę konia. Był niespokojny, stawał dęba na widok cieni i w płowym świetle wyglądał upiornie ze swymi dzikimi oczami i rozdętymi chrapami. Woźnica ściągnął lejce. Koń wspiął się, piana leciała mu z pyska. Musieli uskoczyć w bok, na ruiny, aby go przepuścić. Elżbieta szybko wdrapała się na gruzy, aby koń jej nie potrącił; przez chwilę wydawało się, że zaraz skoczy na spienionego rumaka i pogalopuje w dal; potem została samotna na tle pustej rozłogi nieba i ruin.

– Wyglądałaś, jakbyś chciała wskoczyć na niego i odjechać – powiedział Graeber.

– Gdybyż to było można! Ale dokąd? Wszędzie jest wojna.

– To prawda. Wszędzie. Nawet w krajach wiecznego pokoju – na morzach południowych i w Indiach. Nigdzie nie ma ucieczki.

Dotarli do koszar.

– Poczekaj tu, Elżbieto. Wstąpię po wódkę. To nie potrwa długo.

Graeber poszedł przez podwórze koszarowe, po dudniących echem schodach do izby czterdziestej ósmej. Pokój aż dygotał od chrapania śpiących żołnierzy. Nad stołem paliło się przyciemnione światło. Karciarze jeszcze nie spali. Reuter siedział obok nich i czytał.

– Gdzie jest Bottcher? – spytał Graeber.

Reuter zamknął książkę.

– Kazał ci powiedzieć, że niczego nie znalazł. Roztrzaskał rower o mur. Stara historia – nieszczęścia zawsze idą w parze. Jutro będzie musiał ruszyć znowu na piechotę. Za to dzisiejszy wieczór spędza w knajpie i pociesza się. A co ci jest? Wyglądasz jak nieboszczyk na urlopie.

– Nic. Zaraz znów wychodzę. Chciałem tylko coś zabrać.

Graeber przeszukał tornister. Z Rosji przywiózł butelkę dżinu i butelkę wódki. Poza tym miał jeszcze armaniak od Bindinga.

– Weź dżin albo armaniak – powiedział Reuter. – Wódki już nie ma.

– Jak to?

– Wypiliśmy. Trzeba ją było dobrowolnie zafundować. Kto przybywa z Rosji, nie powinien zachowywać się jak kapitalista. Powinien użyczyć też trochę swoim kolegom! Wódka była dobra.

Graeber wyciągnął pozostałe butelki. Armaniak wsadził do kieszeni! a dżin dał Reuterowi.

– Masz rację. Weź to jako lekarstwo na swój artretyzm. Ale i ty nie bądź kapitalistą. Zostaw trochę innym.

– Merci! - Reuter pokusztykał do swojej szafki i wyjął korkociąg. – Domyślam się, że planujesz najbardziej prymitywną formę uwodzenia, przy pomocy napojów wyskokowych. Najczęściej zapomina się wówczas wyciągnąć uprzednio korek z butelki. A na odtrąconych szyjkach łatwo w podnieceniu rozciąć sobie gębę. Masz, bądź przezornym człowiekiem!

– Idź do diabła! Butelka jest otwarta.

Reuter odkorkował dżin.

– Skąd wziąłeś w Rosji holenderską wódkę?

– Kupiłem. Masz jeszcze jakieś pytania?

Reuter wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Nie. Zjeżdżaj ze swoim armaniakiem, ty prymitywny Casanovo, nie wstydź się. Tłumaczą cię okoliczności łagodzące. Brak czasu. Urlop jest krótki, a wojna długa.

Feldmann usiadł na łóżku.

– Może chcesz prezerwatywę, Graeber. Znajdziesz w moim portfelu. Ja nie potrzebuję. Kto śpi, nie złapie syfa.

– To wcale nie jest takie pewne – oświadczył Reuter. – Podobno istnieje także pewien sposób niepokalanego zarażenia się. Ale Graeber to dziecko natury. Aryjczyk rozpłodowy z dwunastoma przodkami czystej rasy. W takim wypadku prezerwatywy stanowią przestępstwo wobec ojczyzny.

Graeber otworzył armaniak, łyknął i wsadził butelkę z powrotem do kieszeni.

– Jesteście przeklętymi romantykami. Troszczcie się lepiej o własne sprawy.

Reuter machnął ręką.

– Idź w pokoju, mój synu! Zapomnij o regulaminie wojskowym i spróbuj być człowiekiem! Łatwiej jest umrzeć niż żyć – zwłaszcza wam, bohaterska młodzieży i kwiecie narodu.

Graeber wsunął do kieszeni paczkę papierosów i szklankę. Wychodząc zauważył, że Rummel wciąż jeszcze wygrywa. Leżała przed nim kupa pieniędzy. Twarz jego była nieporuszona, ale pot z niej spływał grubymi kroplami.

Schody koszarowe świeciły pustkami; było już po capstrzyku. Korytarze Powtarzały echo kroków Graebera. Przeciął rozległy plac. Przy bramie nie zastał już Elżbiety. “Odeszła" – pomyślał. Spodziewał się tego niemal. Po cóż miałaby na niego czekać?

– Ta pani stoi po tamtej stronie – odezwał się wartownik. – Skąd ty, ofermo, do takiej dziewczyny? Przecież to coś dla oficerów.

Graeber spostrzegł teraz Elżbietę. Stała oparta o mur. Poklepał wartownika po ramieniu.

– Nowe zarządzenie, mój synu! To się dostaje zamiast orderu po czterech latach frontu. Same generalskie córki! Zgłoś się szybko na front, ty ciołku księżycowy. Nie wiesz, że na warcie nie wolno rozmawiać?

Poszedł w stronę Elżbiety.

– Sam jesteś ciołek – rzucił za nim wartownik niemrawo.

Na pagórku za koszarami znaleźli ławkę stojącą wśród kasztanów; można było stąd objąć wzrokiem całe miasto. Nigdzie nie paliło się światło. Tylko rzeka lśniła w blasku księżyca.

Graeber otworzył butelkę i napełnił szklankę do połowy. Armaniak połyskiwał jak płynny bursztyn.

– Wypij – powiedział Graeber do Elżbiety.

Nadpiła trochę i oddała szklankę.

– Wypij wszystko – powtórzył. – Dzisiaj jest odpowiedni wieczór. Wypij za cokolwiek: za nasze przeklęte życie albo za to, że jeszcze żyjemy – ale wypij. Potrzeba nam tego po tym martwym mieście. I w ogóle dobrze nam to zrobi.

– Dobrze. Wypiję za wszystko razem.

Znowu napełnił szklankę i sam ją wychylił. Natychmiast poczuł ogarniające go ciepło. Poczuł też wewnętrzną pustkę. Nie wiedział o niej przedtem. Była to pustka bez bólu.

Raz jeszcze napełnił szklankę do połowy, upił trochę i postawił ją między sobą a Elżbietą. Elżbieta podciągnęła nogi do góry, a rękoma objęła kolana. Młode listowie kasztanów połyskiwało nad nimi białawo w blasku księżyca – jakby zabłąkał się tu rój wczesnych motyli.

– Jakie ono czarne – powiedziała Elżbieta wskazując na miasto. – Zupełnie jak wypalona kopalnia węgla.

– Nie patrz na nie. Odwróć się. Tam jest inaczej.

Ławka stała na samym szczycie pagórka, którego stok z drugiej strony łagodnie opadał w dół – w stronę pól, ścieżek oblanych światłem księżyca topolowych alei, wieży kościółka we wsi i dalej, w stronę lasu i niebieszczących się gór na horyzoncie.

– Widzisz? W tym zawarty jest cały pokój świata – powiedział Graeber. – Proste, co?

– Proste, gdyby można było odwrócić się i nie myśleć o niczym więcej.

– Łatwo się tego nauczyć.

– A ty nauczyłeś się?

– Oczywiście. Inaczej już bym nie żył.

– Chciałabym też tak umieć.

– Od dawna już umiesz. Nasze życie samo o to dba. Mobilizuje rezerwy, skąd może. A w niebezpieczeństwie nie ma słabości ani sentymentów. – Podsunął jej szklankę.

– Czy i to do tego należy? – spytała.

– Tak. Przynajmniej dzisiejszej nocy.

Przyglądał się jej, gdy piła.

– Nie mówmy już o wojnie – powiedział.

Elżbieta oparła się o poręcz.

– Nie mówmy o niczym.