– Moja Alma – oświadczył Bóttcher spokojnie i z wyższością – najpierw dałaby mi po łbie pierwszą lepszą butelką od piwa, potem kolejne wszystkim, co nie byłoby umocowane. A w końcu, jakbym znów przyszedł do siebie, tak by mnie wykończyła, że tylko buty by ze mnie zostały. Tak by się stało, ty durniu.
Jajowaty łeb milczał przez chwilę. Zdawało się, że obraz ten go przytłoczył.
– I taką kobietę zdradzasz? – spytał ochryple.
– Ależ, człowieku, przecież ja jej wcale nie zdradzam! Gdyby tu była, nie spojrzałbym nawet na szynkarkę! To nie zdrada, to jedynie samoobrona!
Reuter odwrócił się do Graebera.
– A ty? Co ty osiągnąłeś swoją butelką armaniaku?
– Nic.
– Nic? – zdziwił się Feldmann. – I dlatego śpisz do południa jak zabity?
– Tak. Diabli wiedzą, dlaczego jestem nagle taki zmęczony. Mógłbym zaraz spać dalej. Czuję się, jakbym przez cały tydzień oka nie zmrużył.
– To połóż się i śpij dalej.
– Mądra rada – powiedział Reuter. – Rada mistrza śpiochów, Feldmanna.
– Feldmann jest osłem – oświadczył jajowaty łeb, który właśnie pasował. – Prześpi cały urlop i nawet nie poczuje, że go miał. Z równym powodzeniem mógłby spać na froncie i tylko śnić o urlopie.
– Akurat, bracie. Chodzi właśnie o coś wręcz przeciwnego – odparł Feldmann. – Śpię tutaj i śni mi się, że jestem na froncie.
– A gdzie jesteś naprawdę? – spytał Reuter.
– Co? Tutaj, ma się rozumieć!
– Czy aby na pewno?
Jajowaty łeb zarechotał.
– To właśnie miałem na myśli. Wszystko jedno, gdzie on jest, jeśli i tak bez przerwy śpi. Tylko ten bydlak tego nie rozumie.
– To wcale nie wszystko jedno, gdy się budzę, wy spryciarze – oświadczył Feldmann, nagle rozgniewany, i położył się z powrotem.
Reuter znów zagadnął Graebera:
– A ty? Co zamierzasz zdziałać dzisiaj dla swej nieśmiertelnej duszy?
– Powiedz mi, dokąd tu można pójść na dobrą kolację?
– Samemu?
– Nie.
– Idź do “Germanii". To jedyne miejsce. Tylko nie wiem, czy cię wpuszczą w twoich frontowych łachach. To jest hotel dla oficerów. Restauracja także. Chyba że kelner będzie miał szacunek dla twoich świecidełek.
Graeber spojrzał po sobie. Mundur jego był połatany i bardzo wytarty.
– Możesz mi pożyczyć swoją kurtkę?
– Chętnie. Ważysz tylko o trzydzieści funtów mniej ode mnie. Już przy drzwiach cię wyrzucą. Ale mogę się wystarać o galowy mundur podoficera na twoją miarę i o spodnie również. Jeśli na wierzch nałożysz płaszcz, nikt w koszarach tego nie zauważy. Dlaczego wciąż jeszcze jesteś zwykłym strzelceni? Przecież już od dawna powinieneś być podporucznikiem.
– Byłem już raz podoficerem. Ale sprałem pewnego podporucznika i za to zostałem zdegradowany. Miałem szczęście, że nie trafiłem do karnej kompanii. Ale od tego czasu koniec z awansem.
– Aha! Wobec tego masz nawet moralne prawo do munduru podoficera. Jeśli zaprowadzisz swoją damę do “Germanii", zamów sobie wino marki Johannisberger Kochsberg rocznik 1937, z piwnic G.H. von Mumma. Umarłego stawia na nogi.
– Doskonale. Tego mi właśnie potrzeba.
Spadła mgła. Graeber stał na moście przerzuconym przez rzekę. Woda, czarna, pełna rumowiska, płynęła gnuśnie między belkami i sprzętami domowymi. Z białego oparu wyłaniała się po drugiej stronie ciemna sylwetka szkoły. Przez chwilę wpatrywał się w przeciwległy brzeg, potem ruszył dalej przez most i skręcił w wąską uliczkę wiodącą do szkolnego podwórka. Wielka żelazna brama, wilgotna od mgły, stała szeroko otwarta. Wszedł do środka. Podwórze szkolne świeciło pustkami, było już późno. Minął je i dotarł do brzegu rzeki. Pnie kasztanów czerniały we mgle, jakby były z węgla. Pod nimi stały mokre ławki. Graeber przypomniał sobie, że często tu przesiadywał. Nic z tego, o czym wówczas marzył, nie spełniło się. Prosto ze szkoły poszedł na wojnę.
Jakiś czas wpatrywał się w rzekę. Woda wyrzuciła na brzeg połamane łóżko. Ciężkie, mokre poduszki leżały w nim jak napęczniałe gąbki. Wzdrygnął się z zimna. Zawrócił i przystanął przed budynkiem szkolnym. Nacisnął klamkę, drzwi nie były zamknięte. Otworzył je i z wahaniem wszedł do środka. Stanął w hallu i rozejrzał się. Otoczyła go duszna atmosfera szkoły dostrzegł mroczne schody i ciemno pomalowane drzwi prowadzące do auli i do sali konferencyjnej. Nie odczuwał niczego, nawet pogardy czy ironii – tylko pustkę. Pomyślał o Wellmannie. “Mówił, że nie należy wracać Miał rację". Wszystkie doświadczenia zdobyte po ukończeniu szkoły zaprzeczały temu, czego się tutaj uczył. Nic już nie pozostało. To było bankructwo.
Odwrócił się i wyszedł. Po obu stronach drzwi wejściowych zauważył dwie tablice pamiątkowe ku czci poległych. Tę po prawej stronie znał; poświęcona była tym, którzy zginęli w pierwszej wojnie światowej. Podczas wszystkich uroczystości partyjnych wieńczono ją jedliną i dębowym liściem, a dyrektor Schimmel wygłaszał przed nią płomienne mowy o zemście, “Wielkich Niemczech" i zbliżającym się odwecie. Schimmel miał duży, miękki brzuch i zawsze straszliwie się pocił. Tablicy po lewej stronie Graeber nie znał. Była nowa, przeznaczona dla poległych w obecnej wojnie. Czytał nazwiska. Choć było ich wiele, nie zapełniały całej tablicy, a obok zostało jeszcze miejsce na drugą.
Na podwórzu spotkał pedela.
– Pan tu czegoś szuka? – spytał staruszek.
– Nie, niczego nie szukam.
Graeber poszedł dalej. Nagle coś sobie przypomniał.
– Nie wie pan, gdzie mieszka Pohlmann? Ten, który tu wykładał.
– Pan Pohlmann już u nas nie pracuje.
– O tym wiem. Ale gdzie mieszka?
Pedel obejrzał się.
– Nikt nie podsłuchuje – powiedział Graeber. – Zna pan jego adres?
– Dawniej mieszkał na Jahnplatz pod numerem szóstym, ale może się później przeprowadził, tego nie wiem. Był pan naszym uczniem?
– Tak. A Schimmel jest tu jeszcze dyrektorem?
– Ma się rozumieć – odparł pedel zdziwiony. – Oczywiście. A czemu miałby nie być?
– To prawda – powiedział Graeber. – Czemu nie?
Poszedł dalej. Po kwadransie zauważył, że zabłądził. Mgła zgęstniała, a on zagubił się wśród ruin. Wszystkie wyglądały podobnie, ulic nie można było odróżnić. Dziwne uczucie – jakby zabłądził w samym sobie.
Trwało jakiś czas, nim odnalazł drogę do Hakenstrasse. Nagle zerwał się wiatr i mgła zaczęła falować i kłębić się jak milczące, upiorne morze.
Doszedł do domu swoich rodziców. Nie znalazł tam wiadomości i właśnie chciał odejść, gdy usłyszał jakieś dziwnie brzmiące tony, podobne do dźwięku harfy. Obejrzał się. Ulica była pusta jak okiem sięgnąć. Dźwięk zabrzmiał znowu, wyższy teraz, jękliwy i rozkołysany, jakby w morzu mgły ostrzegawczo dzwoniła niewidoczna boja. Powtarzał się, głębszy, potem wyższy, nieregularnie, a jednak niemal w równomiernych odstępach, i wydawało się, że nadpływa z powietrza, jakby gdzieś na dachach potrącał ktoś struny harfy.
Graeber nasłuchiwał. Próbował iść w stronę dźwięków, ale nie mógł ustalić kierunku. Zdawały się dochodzić zewsząd, silne i wołające to pojedynczo, to niby arpeggio - nierozwiązany akord rozpaczliwego żalu.
“To komendant obrony przeciwlotniczej – pomyślał. – Pomyleniec. Któż by inny?" Podszedł do domu, z którego stał tylko fronton, i szarpnął drzwi. W głębi jakaś postać zerwała się z fotela. Graeber zauważył, że był to ten sam zielony fotel, który stał przedtem na ruinach domu jego rodziców.