– Co się stało? – ostro zapytał zaskoczony komendant.
Graeber spostrzegł, że tamten nie ma nic w ręku. Dźwięki rozbrzmiewały nadal.
– Co to jest? Skąd to pochodzi?
Stary zbliżył do Graeber a wilgotną twarz.
– Ach, nasz żołnierz! Obrońca ojczyzny! Co to jest? Nie słyszy pan? Requiem dla zasypanych! Wołanie o ratunek! Wykopcie ich! Wykopcie ich! Skończcie z tym mordem!
– Bzdura! – Graeber patrzył w górę poprzez wznoszącą się mgłę. Coś jakby ciemny kabel kołysało się na wietrze, a za każdym razem, gdy opadało, słychać było zagadkowy dźwięk gongu. Nagle przypomniał sobie fortepian z zerwaną pokrywą wysoko zawieszony w ruinach. Kabel uderzał o odkryte struny.
– To fortepian! – powiedział.
– Fortepian! Fortepian! – przedrzeźniał go stary. – Dużo się pan na tym zna, nieszczęsny morderco! To dzwon za umarłych, wiatr go porusza! Niebo woła o zmiłowanie, ty strzelający automacie, o zmiłowanie, którego już nie ma na ziemi! Cóż pan wie o śmierci, niszczycielu?! I skąd pan miałby niej wiedzieć? Ci, którzy ją powodują, nigdy o niej nic nie wiedzą! – Pochylił się. – Umarli są wszędzie – szepnął. – Leżą pod gruzami, mają zmiażdżone twarze i rozkrzyżowane ramiona, leżą tu, ale zmartwychwstaną i przepędzą was…
Graeber cofnął się na ulicę.
– Przepędzą – szeptał za nim komendant. – Będą was oskarżać i sądzić za każdego z osobna…
Graeber już go nie widział. Tylko zza kłębiących się strzępów słyszał jeszcze ochrypły głos:
– “Bo cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście uczynili" – głosi Pan…
– Idź do diabła! – mruknął Graeber. – Idź do diabła i zakop się sam pod ruinami, na których straszysz jak ptak umarłych! – Poszedł dalej. “Umarli – pomyślał z goryczą. – Umarli, umarli! Dosyć już mam umarłych! Po co tu wróciłem? Czy nie po to, aby przekonać się, że gdzieś w tej pustyni istnieje jeszcze życie?”
Zadzwonił. Drzwi otworzyły się natychmiast, jak gdyby ktoś za nimi czatował.
– Ach, to pan… – powiedziała pani Lieser, zaskoczona.
– Tak, to ja – odparł Graeber. Spodziewał się ujrzeć Elżbietę.
W tej samej chwili wyszła ze swego pokoju. Pani Lieser tym razem usunęła się bez słowa.
– Wejdź, Ernst – zawołała Elżbieta. – Zaraz będę gotowa.
– Czy to twoja najjaśniejsza suknia? – spytał, gdy znaleźli się w pokoju. Elżbieta miała na sobie czarny pulower i ciemną spódnicę. – Zapomniałaś, że dzisiaj wychodzimy?
– Mówiłeś to na serio?
– Oczywiście! Popatrz na mnie! Oto paradny mundur podoficera! Kolega mi go dostarczył. Zostałem oszustem, aby pójść z tobą do hotelu “Germania". Chociaż nie jestem pewien, czy nie wpuszczają tam dopiero od podporucznika wzwyż. Wszystko prawdopodobnie będzie zależało od ciebie. Nie masz innej sukni?
– Tak, ale…
Graeber spostrzegł na stole butelkę wódki od Bindinga.
– Wiem, o czym myślisz – powiedział. – Ale teraz zapomnij. Zapomnij także o pani Lieser i o sąsiadach. Nikomu tym nie zaszkodzisz; musisz kiedyś wyjść, rozerwać się, inaczej zwariujesz. Chodź, napij się wódki.
Napełnił kieliszek i podał jej. Wypiła.
– Dobrze – powiedziała. – To nie potrwa długo. Byłam już mniej więcej przygotowana, tylko nie miałam pewności, czy ty nie zapomniałeś. Musisz wyjść z pokoju, gdy będę się przebierała, bo pani Lieser gotowa mnie zadenuncjować jako prostytutkę.
– W tym wypadku nic by nie wskórała. Z żołnierzem – to czyn patriotyczny. Ale poczekam na ulicy, nie w przedpokoju.
Wyszedł. Mgła zrzedła, ale między ścianami domów kłębiła się jeszcze jak para w pralni. Nagle Graeber usłyszał nad sobą brzęk otwieranego okna. Ujęta w ramy światła, wychyliła się Elżbieta z obnażonymi ramionami, trzymając dwie suknie: jedną złocistobrązową, drugą ciemną, o nieokreślonej barwie. Powiewały jak flagi na wietrze.
– Którą? – spytała.
Wskazał na złocistą. Skinęła głową i zamknęła okno. Obejrzał się. Nikt nie zauważył tego wykroczenia przeciwko przepisom obrony przeciwlotniczej.
Chodził tam i z powrotem, ale noc wydała się nagle bardziej rozległa i pełna. Zmęczenie dnia, przedziwny nastrój wieczoru i decyzja odwrócenia się od przeszłości zamieniły się w łagodne podniecenie i niespokojne oczekiwanie.
Elżbieta wyszła z domu szybkim krokiem; smukła i gibka, wydawała się wyższa w długiej złocistej sukni, która lśniła w słabym świetle. Twarz jej także się zmieniła, była szczupła, a głowa jakby mniejsza; dopiero po chwili Graeber uświadomił sobie, że sprawia to suknia odsłaniająca szyję.
– Czy pani Lieser widziała cię?
– Tak. Zatkało ją. Uważa, że powinnam wiecznie odprawiać pokutę, odziana w worek i z głową posypaną popiołem. Przez chwilę miałam wyrzuty sumienia…
– Wyrzuty sumienia mają zawsze nie ci, którzy je mieć powinni.
– To nie tylko wyrzuty sumienia. To był także strach. Pomyśl tylko…
– Nie – odparł Graeber. – O niczym nie chcę myśleć. I przez dzisiejszy wieczór w ogóle o niczym nie będziemy myśleć. Dosyć już myśleliśmy i dosyć się martwiliśmy. Spróbujmy, czy choć raz nie potrafimy się trochę cieszyć…
Hotel “Germania" stał między dwoma zwalonymi domami jak bogata kobieta między ubogimi krewnymi. Gruz po obu stronach hotelu zgarnięto porządnie na kupę i teraz obie ruiny już nie straszyły widmem śmierci; stały się przyzwoite i niemal czcigodne.
Portier zlustrował mundur Graebera taksującym spojrzeniem.
– Gdzie tu jest winiarnia? – spytał Graeber ostro, nim tamten zdołał cokolwiek powiedzieć.
– Z hallu na prawo, proszę pana. Proszę się spytać o starszego kelnera Fritza.
Przeszli przez hali. Minęli ich dwaj kapitanowie i major. Graeber zasalutował.
– Podobno roi się tu od generałów – szepnął. – Na pierwszym piętrze mieszczą się biura kilku komisji wojskowych.
Elżbieta zatrzymała się.
– Czy zbytnio nie ryzykujesz? A jeśli ktoś zwróci uwagę na twój mundur?
– Dlaczego miałby zwracać uwagę? Nietrudno zachowywać się jak podoficer. Sam już nim kiedyś byłem.
Dźwięcząc ostrogami nadszedł jakiś podpułkownik w towarzystwie niskiej, szczupłej kobiety. Patrzył ponad głową Graebera.
– Co się stanie, jeśli zauważą? – spytała Elżbieta.
– Nic groźnego.
– Mogą cię rozstrzelać?
Graeber zaśmiał się.
– Nie sądzę. Zbyt im jesteśmy potrzebni na froncie.
– Ale co ci mogą zrobić?
– Niewiele. Najwyżej wsadzą mnie na kilka tygodni do paki. A to oznaczałoby kilka tygodni spokoju. Prawie jak urlop. Człowiek, który za czternaście dni musi wracać na front, i tak nie ma nic do stracenia.
Starszy kelner Fritz wyłonił się z korytarza na prawo. Graeber wsunął mu banknot do ręki. Fritz schował go niepostrzeżenie i nie robił już żadnych trudności.
– Do winiarni na kolację, bardzo proszę – oświadczył i uroczyście ruszył przed nimi, wskazując drogę.
Ulokował ich przy stoliku ukrytym za kolumną i odszedł z godnością. Graeber rozejrzał się.
– Właśnie to, czego chciałem; muszę się tylko trochę oswoić. A ty? – spojrzał na Elżbietę. – Ty z pewnością nie – powiedział zaskoczony. – Wyglądasz, jakbyś codziennie tu bywała.
Zjawił się mały, stary kelner podobny do marabuta. Podał kartę. Graeber włożył do środka banknot i zwrócił ją marabutowi.
– Chcielibyśmy zjeść coś, czego nie ma w karcie. Co można dostać?
Marabut patrzył na niego bez wyrazu.
– Nie mamy nic innego poza tym, co jest w karcie.
– Dobrze. Wobec tego proszę nam na razie przynieść butelkę wina Johannisberger Kochsberg rocznik 1937, z piwnicy G.H. von Mumma. Ale nie za zimną.