– Wódka – mruczał Heini. – Żłopaliśmy ją strumieniami! A potem wlewaliśmy tym bydlakom do gardła i podpalali. Robiliśmy z nich miotacze ognia. Ależ oni skakali! Konaliśmy ze śmiechu! Piękne były czasy w Rosji…
– Co? – spytał Graeber.
Heini nie odpowiedział. Szklanym wzrokiem wpatrywał się przed siebie.
– Miotacze ognia – mamrotał. – Wspaniały pomysł.
– O czym on mówi? – zwrócił się Graeber do Bindinga.
Ten wzruszył ramionami.
– Heini wiele przeżył. Był w SD.
– W SD w Rosji?
– Tak. Napij się jeszcze, Ernst.
Graeber wziął butelkę ze stolika z przyborami do palenia i patrzył, jak klarowny płyn chełbocze się w niej.
– Ile procent ma ta wódka?
Alfons zaśmiał się.
– Na pewno z sześćdziesiąt. Jest dosyć mocna. Rosjanie lubią mocną wódkę.
“Lubią mocną wódkę – pomyślał Graeber. – A mocna wódka płonie, gdy się ją wlewa komuś do gardła i podpala". Spojrzał na Heiniego. Wiedział dobrze, co wyprawia Służba Bezpieczeństwa SS; to, co Heini opowiadał po pijanemu, nie było przechwałką. Pod pretekstem zdobywania przestrzeni życiowej dla narodu niemieckiego SD likwidowało za frontem tysiące ludzi. Likwidowało wszystkich, którzy byli “niepożądani", przeważnie rozstrzeliwując; aby jednak masowe morderstwa nie stały się zbyt monotonne, SS wynajdywało nieraz pełne “humoru" odmiany. Graeber znał niektóre, o innych opowiadał mu Steinbrenner. Żywe miotacze ognia – to było coś nowego.
– Czego się gapisz na tę butelkę? – spytał Alfons. – Nie ugryzie cię. Nalej sobie.
Graeber odstawił butelkę. Chciał wstać i wyjść, ale został na miejscu. Zmuszał się, by pozostać. Zbyt często uchylał się od patrzenia prawdzie w oczy. On i setki tysięcy innych; wierzyli przy tym, że w ten sposób zdołają uśpić własne sumienie. Teraz nie chciał już tego robić. Nie chciał się dłużej uchylać. Nie po to przyjechał na urlop.
– A może jeszcze jednego? – spytał Alfons.
Graeber spojrzał na Heiniego, który zapadł w lekką drzemkę.
– On wciąż jest jeszcze w SD?
– Już nie. Teraz jest tutaj.
– Gdzie?
– Jest oberscharfuhrerem w obozie koncentracyjnym.
– W obozie koncentracyjnym?
– Tak. Łyknij sobie, Ernst! Kto wie, kiedy znów sobie popijemy! I zostań jeszcze trochę. Zawsze od razu uciekasz!
– Nie – odparł Graeber nadal wpatrując się w Heiniego. – Tym razem nie ucieknę.
– Nareszcie powiedziałeś coś rozsądnego. Czego się napijesz? Wódki?
– Nie. Daj mi kminkówki albo koniaku. Tylko nie wódki.
Heini poruszył się.
– Oczywiście nie wódki – bełkotał. – Szkoda jej do tego. Wódkę żłopaliśmy sami. To była benzyna. Benzyna lepiej się pali…
Heini rzygał w łazience. Alfons stał z Graeberem przed drzwiami. Niebo usiane było białą wełną lśniących chmurek. W brzozach gwizdał kos, mała czarna kulka z żółtym dziobkiem i głosikiem pełnym wiosny.
– Szalona pała z tego Heiniego, co? – odezwał się Alfons.
Powiedział to jak chłopiec mówiący o krwiożerczym wodzu Indian – z mieszaniną zgrozy i podziwu.
– Tak, szalona pała w stosunku do bezbronnych – odparł Graeber.
– On ma sztywne ramię, Ernst. Dlatego nie może być żołnierzem. To pamiątka po bójce z komunistami w knajpie w 1932 roku. Stąd właśnie ta jego wściekłość. Chłopie, ależ to była historia o tym stosie, co? – Alfons ssał wygasłe cygaro, które zapalił, gdy Heini zaczął opowiadać o swoich wyczynach w Rosji. W podnieceniu nie zauważył nawet, kiedy mu zgasło. – Najpierw warstwa drzewa, a potem warstwa ludzi, i każda grupa musiała sarna przynieść dla siebie drzewo i położyć się na nim, a potem wykańczano ich strzałami w tył głowy; nielicho, co?
– Tak, nielicho.
– A kobiety! Wyobrażasz sobie, co oni z nimi wyprawiali?
– Tak, nawet dość dokładnie. Chciałbyś być przy tym?
– Wtedy z kobietami?
– Nie. Przy tych płonących stosach i choinkach z powieszonymi, i przy masowych rozstrzeliwaniach z karabinu maszynowego?
Binding zastanawiał się przez chwilę. Potem potrząsnął głową.
– Chyba nie. Najwyżej raz, aby to zobaczyć. Ale poza tym nie należę do ludzi tego pokroju. Jestem zbyt romantyczny.
W drzwiach pojawił się Heini. Był bardzo blady.
– Służba! – warknął. – Już późno! Muszę iść, najwyższy czas! Dam dzisiaj szkołę tym świniom!
Zataczał się po ścieżce ogrodowej. Przed furtką poprawił czapkę, wyprostował się i poszedł dalej sztywno jak bocian.
– Nie chciałbym być w skórze tego więźnia, który wpadnie teraz Heiniemu w łapy – odezwał się Binding.
Graeber podniósł wzrok. Pomyślał o tym samym.
– Czy uważasz, że to słuszne, Alfons? – spytał.
Binding wzruszył ramionami.
– To zdrajcy narodu. Nie bez powodu się tam znaleźli.
– Czy Burmeistra także zaliczasz do zdrajców narodu?
Alfons zaśmiał się.
– To była prywatna sprawa. Jemu się zresztą nic wielkiego nie stało.
– A gdyby mu się coś stało?
– Miałby po prostu pecha. Cała masa ludzi ma dzisiaj pecha. Na przykład w czasie bombardowania. Pięć tysięcy zginęło tylko w naszym mieście. Lepsi ludzie niż ci z obozów koncentracyjnych. Dlaczego ma mnie obchodzić, co się tam dzieje? Nie jestem za to odpowiedzialny. I ty też nie jesteś.
Kilka wróbli sfrunęło ćwierkając na skraj basenu pośrodku trawnika. Jeden zanurzył się w wodzie trzepocąc skrzydełkami i wnet pluskały się wszystkie. Alfons obserwował je z uwagą. Wydawało się, że już zapomniał o Heinim.
Graeber spojrzał na jego zadowoloną, niefrasobliwą twarz i nagle zrozumiał, że sprawiedliwość i współczucie wiecznie skazane są na beznadziejną walkę i stale od nowa rozbijają się o samolubstwo, obojętność i strach – zrozumiał, że on także nie był wyjątkiem, że i on jest w to wplątany w niewiadomy, daleki i groźny sposób. I choć tak bardzo się przed tym bronił, czuł się w jakiś dziwny sposób związany z Bindingiem.
– To nie takie proste z tą odpowiedzialnością – powiedział posępnie.
– Co ty wygadujesz! Odpowiadać można tylko za to, co się samemu zrobiło! I tylko wtedy, jeśli się tego nie robiło na rozkaz.
– Kiedy rozstrzeliwujemy zakładników, mówimy coś wręcz przeciwnego – że odpowiedzialni są za to, co zrobili inni.
– Rozstrzeliwałeś zakładników? – Binding odwrócił się z zaciekawieniem.
Graeber nie odpowiedział.
– Zakładnicy to wyjątek, Ernst, konieczność.
– Wszystko jest koniecznością – oświadczył Graeber z goryczą.
– Wszystko. Mam oczywiście na myśli to, co sami robimy, a nie, co robią inni. Jeśli my bombardujemy jakieś miasto, nazywamy to strategiczną koniecznością; jeśli to robią inni – zwykłą zbrodnią.
– O to chodzi! Wreszcie rozumujesz prawidłowo! – Alfons chytrze zerknął na Graebera i uśmiechnął się dobrodusznie. – To właśnie nazywamy nowoczesną polityką! Słuszne jest to, co służy niemieckiemu narodowi, powiedział nasz minister sprawiedliwości. A on chyba musi wiedzieć! My spełniamy tylko nasz obowiązek. Nie ponosimy odpowiedzialności. – Pochylił się. – Patrz, kos! Pierwszy raz się kąpie! Ależ wróble zmykają!
Graeber zobaczył nagle przed sobą Heiniego. Ulica była pusta; między żywopłotami ogrodów zalegało gnuśne światło słoneczne, żółty motyl kołysał się nisko nad piaszczystymi ścieżkami, biegnącymi po obu stronach wyłożonego płytami chodnika, o sto metrów dalej Heini skręcał właśnie za róg.
Graeber szedł po piasku, który tłumił jego kroki. Było bardzo cicho. “Gdyby ktoś chciał sprzątnąć Heiniego, miałby teraz najlepszą sposobność – pomyślał. – Nikogo nie widać. Ulica wydaje się uśpiona. Po piasku można zbliżyć się niemal bezszelestnie. Heini nic nie zauważy. Można by go powalić na ziemię i zadusić albo zadźgać. Strzał narobiłby zbyt wiele hałasu i szybko ściągnął ludzi. Heini nie jest zbyt silny; można by go zadusić. – Spostrzegł, że przyśpiesza kroku. – Nawet Alfons nie powziąłby żadnych podejrzeń. Sądziłby, że ktoś się zemścił na Heinim. Dosyć jest po temu powodów. To wyjątkowa okazja dla kogoś, kto chciałby się zemścić. Okazja, jaka nieprędko się znów nadarzy. A zarazem okazja, aby bez zemsty usunąć ze świata mordercę, który za godzinę torturować będzie kilku przerażonych, bezbronnych ludzi".