Graeberowi zwilgotniały dłonie. Zrobiło mu się nagle bardzo gorąco. Doszedł do rogu i stwierdził, że zbliżył się do Heiniego o trzydzieści kroków. Wciąż jeszcze nikogo nie było widać. Gdyby teraz szybko pobiegł ścieżką, za minutę mogłoby być po wszystkim. Mógłby zadźgać Heiniego i zaraz popędzić dalej.
Czuł, jak wali mu serce. Biło tak głośno, że przez chwilę obawiał się, że Heini może to usłyszeć. “Co się ze mną dzieje? Co mnie to obchodzi? Co mi do tego?" Myśl, jeszcze przed chwilą zupełnie przypadkowa, nagle przerodziła się w ponury nakaz, i zdawało mu się, że wszystko od tego zależy, że właśnie to może się stać zadośćuczynieniem za wiele spraw w przeszłości, za jego własne życie, za sprawy, o których chciał zapomnieć, za to, co zrobił, i za to, czego zaniechał. “Zemsta – pomyślał zmieszany. – Ale to przecież ktoś, kogo ledwo znam, ktoś, kto mnie osobiście nic złego nie zrobił, ktoś, na kim nie muszę się mścić. Jeszcze nie, ale może właśnie ojciec Elżbiety jest jedną z ofiar Heiniego, może stanie się nią dzisiaj lub jutro? A komu uczynili coś złego zakładnicy lub tysiące innych niewinnych? Kto tu zawinił i kto ma za to odpokutować?”
Wpatrywał się w plecy Heiniego. W ustach mu zaschło. Za furtką ogrodową zaszczekał pies. Graeber wzdrygnął się i rozejrzał dokoła. “Za dużo wypiłem. Muszę się zatrzymać, nie mam z tym wszystkim nic wspólnego; to szaleństwo". Ale szedł dalej bezszelestnie, coraz szybciej, gnany czymś, co wydawało mu się groźną i słuszną koniecznością, wyrównaniem i usprawiedliwieniem za te wszystkie trupy, które zostawił za sobą.
Przybliżył się do Heiniego na odległość dwudziestu metrów, wciąż jeszcze nie wiedząc, co zrobi. Nagle z furtki w żywopłocie u wylotu ulicy wyszła jakaś kobieta. Miała na sobie pomarańczową bluzkę, a w ręku niosła koszyk; szła mu naprzeciw. Przystanął. Wszystko się w nim rozprzęgło. Po chwili ruszył dalej. Kobieta wywijając koszykiem spokojnie minęła Heiniego i zbliżała się powolnym krokiem; miała dużą, rozłożystą pierś, opaloną twarz i ciemne włosy gładko zaczesane, z przedziałem. Niebo wysklepiło się nad jej głową, blade, migotliwe i mgliste; wszystko się rozpływało i tylko ona była przez chwilę wyraźna, tylko ona jedna była rzeczywistością, była samym życiem, dźwigała je na swych szerokich barkach, niosła je ze sobą, wielkie i dobre, a za nią rozciągała się pustynia i mord.
Spojrzała na niego w przejściu.
– Dzień dobry – powiedziała przyjaźnie.
Graeber skinął głową. Nie mógł wykrztusić słowa. Słyszał za sobą jej kroki, a przed nim znów rozciągała się rozmigotana pustynia; w tym migotaniu dojrzał ciemną sylwetkę Heiniego, skręcającego za róg, i ulica opustoszała.
Obejrzał się. Kobieta szła dalej krokiem równomiernym i beztroskim. “Dlaczego nie biegnę? – pomyślał. – Jeszcze bym zdążył. – Ale już wiedział, że tego nie zrobi. – Ta kobieta mnie widziała. Rozpoznałaby mnie, teraz już za późno". Czy uczyniłby to, gdyby kobieta się nie zjawiła? Czy nie wynalazłby innego usprawiedliwienia? Nie wiedział.
Dotarł do skrzyżowania ulic, lecz Heiniego już tam nie było. Spostrzegł go dopiero na następnym rogu: rozmawiał na środku jezdni z jakimś esesowcem, a po chwili ruszył z nim dalej. Z bramy wyszedł listonosz. Nieco dalej stało dwóch rowerzystów. Przepadło. Graeber jakby się nagle przebudził. Rozejrzał się. “Co to było? – pomyślał. – Do diabła, niewiele brakowało, a byłbym to zrobił! Co się ze mną dzieje? Skąd to się nagle wzięło? Muszę na siebie uważać. Sądziłem, że jestem spokojny. Ale nie jestem spokojny. Jestem bardziej roztrzęsiony, niż przypuszczałem. Muszę na siebie uważać, inaczej narobię jeszcze masę głupstw!”
Kupił gazetę w kiosku i przystanął czytając komunikat wojenny. Nigdy tego dotychczas nie robił. W czasie urlopu nic o tym nie chciał wiedzieć. Teraz stwierdził, że nadal są w odwrocie. Na małym wycinku mapy odnalazł miejsce, gdzie winien się znajdować jego pułk. Nie mógł dokładnie ustalić pozycji, gdyż komunikat wymieniał jedynie grupy armii; ale wnioskował, że znów cofnęli się mniej więcej o sto kilometrów.
Przez chwilę trwał w bezruchu. Od przyjazdu na urlop nie pomyślał nawet o swych towarzyszach. Pamięć o nich zatonęła w nim jak kamień. Teraz znowu powróciła.
Zdawało mu się, że z ziemi unosi się szara, bezdźwięczna samotność. Komunikat wojenny donosił o ciężkich walkach na odcinku Graebera; ale szara samotność była bezgłośna i bezbarwna, jakby od dawna zamarło w niej światło i nawet sam protest walki. Bezkrwiste i puste cienie unosiły się, chwiały i spoglądały na niego i poprzez niego, gdy zaś opadały, były jak ta szara zryta ziemia, a ziemia była jak one, jakby poruszała się i wrastała w nie. Wysokie, błyszczące niebo nad Graeberem zdawało się tracić swój kolor od szarego dymu tego nieskończonego umierania, które unosiło się z ziemi i zaćmiewało słońce. “Zdrada – pomyślał z goryczą. – Zdradzono ich, zdradzono i obrzucono błotem, a ich walka i umieranie związane zostały z morderstwem i niesprawiedliwością, i kłamstwem, i przemocą; oszukano ich, oszukano we wszystkim, nawet jeśli szło o ich nędzną, dzielną, żałosną i bezużyteczną śmierć".
Jakaś kobieta niosąca przed sobą worek potrąciła go.
– Nie może pan uważać? – urągała, rozgniewana.
– Mogę – odparł Graeber nie ruszając się z miejsca.
– To czemu pan stoi w przejściu?
Graeber milczał. Naraz uświadomił sobie, dlaczego szedł za Heinim, Była to owa ciemność, którą tak często odczuwał na froncie; pytanie, na które nie ważył się odpowiedzieć; nagła, gniotąca rozpacz, której wciąż się wymykał – teraz znowu dopadły go i osaczyły; i wiedział wreszcie, co to było, i nie chciał się już dłużej wymykać. Pragnął jasności. Był gotów. “Pohlmann – pomyślał. – Fresenburg prosił, żebym go odwiedził. Zapomniałem o tym. Ale teraz pójdę do niego. Muszę pomówić z kimś, komu mogę zaufać".
– Bałwan! – powiedziała ciężko obładowana kobieta i poczłapała dalej.
Połowa Jahnplatz leżała w gruzach; druga strona stała nienaruszona, Tylko kilka okien miało wybite szyby. Za nimi nadal toczyło się codzienne życie, kobiety sprzątały i gotowały, podczas gdy po przeciwnej stronie zawalone frontony domów ukazywały tylko resztki pokoi, w których zwisały strzępy tapet, jak poszarpane sztandary po przegranej bitwie.
Dom, w którym dawniej mieszkał Pohlmann, znajdował się po zburzonej stronie placu. Górne piętra zawaliły się i zasypały wejście. Wydawało się, że nikt tutaj nie mieszka. Graeber chciał już odejść, gdy nagle odkrył wąską wydeptaną ścieżkę poprzez rumowisko. Odgarnięta dróżka wiodła do tylnych drzwi, które się zachowały. Zastukał. Nikt nie odpowiedział. Zastukał ponownie. Po chwili usłyszał szmery. Zabrzęczał łańcuch i drzwi ostrożnie uchylono. Przez szparę wyjrzał jakiś stary człowiek.
– Pan Pohlmann? – spytał Graeber.
– Tak. Czego pan sobie życzył.
– Jestem Ernst Graeber. Pana dawny uczeń.