– Ach tak. A czego pan sobie życzył.
– Chciałem pana odwiedzić. Przyjechałem na urlop.
– Ja już nie jestem nauczycielem – odparł Pohlmann krótko.
– Wiem o tym.
– Dobrze. W takim razie wie pan również, że zwolniono mnie dyscyplinarnie. Nie przyjmuję uczniów i nie mam zresztą do tego prawa.
– Nie jestem już uczniem; jestem żołnierzem i przybywam z Rosji; mam panu przekazać pozdrowienia od Fresenburga. Prosił mnie, abym pana odwiedził.
Starzec uważniej przyjrzał się Graeberowi.
– Fresenburg? On jeszcze żyje?
– Dziesięć dni temu żył jeszcze.
Przez chwilę Pohlmann obserwował Graebera.
– Dobrze, niech pan wejdzie – powiedział wreszcie i cofnął się.
Graeber szedł za nim przez korytarz prowadzący do małej kuchenki, a stamtąd dalej, przez drugie wąskie przejście. Pohlmann przyspieszył nagle kroku, otworzył drzwi i odezwał się o wiele głośniej niż poprzednio:
– Proszę, niech pan wejdzie. Myślałem, że pan jest z policji.
Graeber spojrzał na niego zaskoczony. Potem zrozumiał. Nie rozglądał się. Pohlmann chciał najwidoczniej kogoś uprzedzić, dlatego mówił tak głośno.
W pokoju paliła się mała lampa naftowa, osłonięta zielonym abażurem. Okna były wybite, a piętrzący się przed nimi gruz nie przepuszczał dziennego światła. Pohlmann zatrzymał się na środku pokoju.
– Teraz pana poznaję. Światło na dworze jest zbyt jaskrawe. Mało wychodzę i odwykłem od niego. Tu światło dzienne nie dociera, a że nafty mam niewiele, często muszę siedzieć po ciemku. Przewody elektryczne są zerwane.
Pohlmann tak się postarzał, że trudno go było poznać. Graeber patrzył na niego w milczeniu. Doznawał wrażenia, że znalazł się w innym świecie. Sprawiała to nie tylko cisza i ta niezwykła, światłem naftowej lampy rozjaśniona izba, która po jaskrawym słońcu na ulicy przypominała katakumby; było to jeszcze coś innego: brązowe i złocone rzędy książek stojących wzdłuż ścian, pulpit do czytania, staloryty z Weimaru i ów starzec o siwych włosach i pobrużdżonej twarzy, woskowej jak u człowieka przebywającego od lat w więzieniu.
Pohlmann podchwycił spojrzenie Graebera.
– Miałem szczęście. Uratowałem prawie wszystkie książki.
Graeber odwrócił się.
– Od dawna już nie widziałem książek. A w ciągu ostatnich lat bardzo niewiele czytałem.
– Pewnie pan nie mógł. Książki są zbyt ciężkie, aby je taszczyć ze sobą w tornistrze.
– Są także zbyt ciężkie, aby je taszczyć ze sobą w głowie. Nie pasują do tego, co się dzieje. A tych, które pasują, nie chce się czytać.
Pohlmann spoglądał w łagodne zielone światło lampy.
– Po co pan do mnie przyszedł, panie Graeber?
– Fresenburg powiedział mi, że powinienem iść do pana.
– Czy pan go dobrze zna?
– To był jedyny człowiek na froncie, któremu w pełni ufałem. Powiedział mi, że powinienem iść do pana i z panem porozmawiać. Że pan mi powie prawdę.
– Prawdę? O czym?
Graeber spojrzał na Pohlmanna, swego dawnego wychowawcę. Choć wydawało się to nieskończenie odległe, przez mgnienie oka doznał uczucia, że znów jest uczniem i musi zdawać sprawę ze swego życia i że los jego ma się teraz rozstrzygnąć w tym małym, na wpół zasypanym pokoiku wypełnionym książkami, wobec tego wypędzonego nauczyciela jego młodości. Ucieleśniała się tutaj przeszłość – dobroć, tolerancja i wiedza. Gruz przed oknami – oto co uczyniła z tego współczesność.
– Chciałbym wiedzieć, jak dalece jestem współwinnym zbrodni popełnionych w ciągu ostatnich dziesięciu lat – powiedział. – I chciałbym wiedzieć, co mam robić.
Pohlmann wpatrywał się w niego zdumiony. Potem wstał i przeszedł przez pokój, zdjął z półki pierwszą lepszą książkę, otworzył ją i nawet nie zajrzawszy, odstawił z powrotem. Wreszcie odwrócił się.
– Czy pan zdaje sobie sprawę, o co pan mnie pyta?
– Tak.
– W dzisiejszych czasach można zapłacić głową za mniejszą rzecz.
– Za nic można być zabitym na froncie.
Pohlmann usiadł znowu.
– Czy mówiąc o zbrodniach ma pan na myśli wojnę?
– Mam na myśli wszystko, co do niej doprowadziło. Kłamstwo, ucisk, niesprawiedliwość, przemoc. I mam na myśli również wojnę. Wojnę taką, jak my ją prowadzimy – z obozami niewolników, obozami koncentracyjnymi i masowym mordowaniem ludności cywilnej.
Pohlmann milczał.
– Niejedno widziałem – ciągnął dalej Graeber. – I wiele słyszałem. Wiem, że wojna jest przegrana. I wiem, że walczymy nadal tylko po to, aby rząd, partia i ludzie, którzy to wszystko spowodowali, jeszcze przez jakiś czas mogli utrzymać się u władzy i spowodować jeszcze więcej nieszczęść.
– Pan wie o tym wszystkim?
– Teraz wiem. Nie zawsze wiedziałem.
– I musi pan wracać na front?
– Tak.
– To straszne.
– Jeszcze, straszniejsze jest wracać na front, kiedy człowiek o tym wie, bo w ten sposób staje się współwinny. Prawda?
Pohlmann milczał.
– O czym pan myśli? – spytał po chwili szeptem.
– Pan dobrze wie, o czym myślę. Pan uczył nas religii. W jakim stopniu staję się współwinny, jeśli wiem, że wojna nie tylko jest przegrana, ale również, że musimy ją przegrać, aby położyć kres niewolnictwu i mordowaniu, obozom koncentracyjnym, SS i SD, masowym eksterminacjom i nieludzkim zbrodniom – jeśli o tym wszystkim wiem, a jednak za dwa tygodnie znów tam wracam, aby nadal o to walczyć?
Twarz Pohlmanna zszarzała nagle i przygasła. Tylko oczy zachowały jeszcze przedziwny, jasnobłękitny kolor. Przypominały Graeberowi oczy, które już kiedyś widział, ale nie mógł sobie przypomnieć gdzie.
– Musi pan wracać na front?
– Mogę odmówić. Wtedy mnie powieszą albo rozstrzelają. Mogę również zdezerterować. Ale zostanę w krótkim czasie schwytany, nie ma obawy, ich organizacje i szpicle sprawnie działają. Gdzież zresztą miałbym się ukryć? Każdy, kto udzieliłby mi schronienia, ryzykowałby życie. Ponadto zemściliby się na moich rodzicach. Skazaliby ich co najmniej na obóz koncentracyjny i tam by ich wykończyli. Cóż więc mam robić? Wrócić na front i nie bronić się? To by było samobójstwo.
Rozległo się bicie zegara. Graeber nie zauważył go przedtem. Był to stary pradziadowski zegar, stojący w kącie za drzwiami. W cmentarnej ciszy pokoju jego głęboki głos zabrzmiał nagle jak upiorny znak czasu.
– Czy nie ma innego wyjścia? – spytał Pohlmann.
– Można by samemu się zranić. Ale prawie zawsze zostaje to wykryte. A kara jest taka sama jak za dezercję.
– A gdyby się pan postarał o przeniesienie? Z powrotem do kraju?
– Nie, jestem silny i zdrowy. Zresztą, w ten sposób także nie uzyskam odpowiedzi na moje pytanie. To byłoby ucieczką, a nie rozwiązaniem. Można być również współwinnym siedząc w biurze, nie sądzi pan?
– Tak. – Pohlmann splótł kurczowo dłonie. – Wina – powiedział cicho. – Nikt nie wie, gdzie się zaczyna, a gdzie kończy. Jeśli pan woli, zaczyna się wszędzie, a nie kończy nigdzie. A może jest odwrotnie. A współwina! Kto o niej wie? Chyba tylko Bóg.
Graeber poruszył się niecierpliwie.
– Bóg musi o niej wiedzieć – odparł. – W przeciwnym razie nie byłoby grzechu pierworodnego. Współwina rozciąga się na tysiące pokoleń. Ale gdzie zaczyna się osobista odpowiedzialność? Nie możemy po prostu wyłgać się tym twierdzeniem, że wykonywaliśmy rozkazy. Czy pan sądzi, że możemy?
– To jest przymus, a nie rozkaz.
Graeber czekał.
– Męczennicy z epoki pierwszych chrześcijan nie poddawali się przymusowi – powiedział Pohlmann z ociąganiem.
– My nie jesteśmy męczennikami. Ale kiedy zaczyna się współwina? Kiedy staje się morderstwem to, co zazwyczaj nazywa się bohaterstwem? Czy wtedy, gdy przestaje się wierzyć w swoje racje? Czy też w cel? I gdzie przebiega granica?