Pohlmann spojrzał na niego zgnębiony.
– Jakże mogę to panu wyjaśnić? To zbyt duża odpowiedzialność. Nie mogę rozstrzygać za pana.
– Czy każdy musi rozstrzygać sam za siebie?
– Sądzę, że tak. Jakżeby inaczej?
Graeber umilkł, “Po co dalej pytam. Z oskarżonego stałem się nagle sędzią. Po co dręczę tego starca i pociągam do odpowiedzialności za to, czego mnie kiedyś uczył, i za to, czego nauczyłem się bez niego? Czyż potrzebna mi jeszcze odpowiedź? Czyż sam jej sobie nie udzieliłem?" Wyobraził sobie, jak Pohlmann dzień za dniem przesiaduje w tej izbie, w ciemności lub przy świetle lampy, jak w katakumbach starożytnego Rzymu, pozbawiony pracy, każdej chwili oczekując aresztowania i mozolnie szukając pociechy w swoich książkach.
– Ma pan rację – powiedział. – Pytać kogoś to znaczy wciąż jeszcze uchylać się od decyzji. Zresztą nie spodziewałem się od pana odpowiedzi. Właściwie pytałem samego siebie. Ale czasami można to zrobić tylko pytając kogoś innego.
Pohlmann potrząsnął głową.
– Ma pan prawo pytać. Współwina!… Cóż pan o niej wie? Był pan młody i zatruto pana kłamstwami, zanim zdołał pan samodzielnie myśleć. Ale my? Przecież widzieliśmy, co się święci, a nie przeciwdziałaliśmy temu! Czym to wytłumaczyć? Gnuśnością serca? Obojętnością? Ubóstwem ducha? Egoizmem? Zwątpieniem? Jak mogło dojść do takiej zarazy? Sam się codziennie nad tym zastanawiam.
Naraz Graeber uprzytomnił sobie, kogo przypominały mu oczy Pohlmanna. To były oczy starego Rosjanina, do którego strzelał.
– Muszę już iść – powiedział wstając. – Dziękuję, że pan mnie wpuścił i ze mną rozmawiał.
Wziął czapkę. Pohlmann ocknął się z zamyślenia.
– Pan chce już iść, Graeber? Co pan postanowił?
– Nie wiem. Mam jeszcze dwa tygodnie do namysłu. To wiele, jeśli człowiek przywykł żyć z minuty na minutę.
– Niech pan jeszcze przyjdzie! Niech pan przyjdzie przed wyjazdem. Przyrzeka mi pan?
– Przyrzekam.
– Niewielu do mnie przychodzi – szepnął Pohlmann.
Między książkami, w pobliżu zasypanego okna, Graeber zauważył fotografię młodego mężczyzny w mundurze. Przypomniał sobie, że Pohlmann miał syna. Ale o takie sprawy lepiej w tych czasach nie pytać.
– Proszę pozdrowić Fresenburga, jeśli będzie pan do niego pisał – powiedział Pohlmann.
– Dobrze. Pan rozmawiał z nim tak samo jak ze mną, prawda?
– Tak.
– Szkoda, że dawniej pan tak ze mną nie mówił.
– Myśli pan, że to ułatwiło Fresenburgowi życie?
– Nie – odparł Graeber. – Raczej utrudniło.
Pohlmann skinął głową.
– Nic panu nie mogłem powiedzieć. Ale też nie chciałem zbyć pana jedną z tych rozlicznych odpowiedzi, które stanowią tylko wymówkę. Jest ich wiele. Wszystkie są gładkie i przekonywające i wszystkie jednakowo wykrętne.
– Nawet i te, które daje Kościół?
Pohlmann zawahał się przez chwilę.
– Tak, nawet i te. Ale Kościół jest w tym szczęśliwym położeniu, że prócz nakazów: “Miłuj bliźniego swego" i “Nie zabijaj" – ma na podorędziu również i inne przykazania: “Oddajcież, co jest cesarskiego, cesarzowi, a co jest bożego, Bogu." Z ich pomocą dobry akrobata na kazalnicy może dokonać wielu sztuczek.
Graeber uśmiechnął się. W słowach tych zabrzmiał cień owego sarkazmu, który dawniej cechował Pohlmanna. Pohlmann to zauważył.
– Uśmiecha się pan – powiedział. – I jest pan taki spokojny. Czemu Pan nie krzyczy?
– Krzyczę – odparł Graeber. – Tylko pan tego nie słyszy.
Stał przed drzwiami. Jasne promienie światła kłuły go w oczy. Biały tynk skrzył się w słońcu. Powoli przeciął plac. Czuł się jak człowiek, który po długim, nużącym przewodzie sądowym otrzymał nareszcie wyrok i któremu jest niemal obojętne, czy został uniewinniony, czy nie. Skończyło się, ale pragnął tego, to właśnie chciał przemyśleć podczas urlopu i teraz wreszcie wiedział, że to, co go prześladowało, było zwątpieniem – i już się od niego nie uchylał.
Przez pewien czas siedział na ławce, ocalałej tuż na krawędzi bombowego krateru. Czuł całkowite odprężenie i taką pustkę wewnętrzną, że nie potrafiłby nawet powiedzieć, czy jest z tego powodu zrozpaczony. Pragnął jedynie o niczym nie myśleć. Zresztą nie było już o czym. Odchylił głowę. w tył, zamknął oczy i nadstawił twarz pod ciepłe promienie słońca. Siedział cicho, oddychał spokojnie i czuł bezosobowe, pocieszające ciepło, które nie znało ani prawa, ani bezprawia.
Po jakimś czasie otworzył oczy. Jasno i bardzo wyraźnie rozciągał się przed nim plac. Spostrzegł wysoką lipę przed zburzonym domem. Nietknięta, prężyła w górę pień i gałęzie jak olbrzymia, szeroko rozwarta dłoń, która, otulona zielenią, wyciągała się ku światłu i jasnym chmurom. Niebo nad chmurami było błękitne. Wszystko błyszczało i połyskiwało jak po deszczu, miało głębię i moc, było samym życiem – silnym i rozkwitającym, zrozumiałym samo przez się, bez pytań, bez żałoby i bez zwątpienia. Graeber czuł je w sobie, jakby wyzwolił się od męczącej zmory, wybuchło w nim, potężne, i stopiło wszystko. Było jak odpowiedź bez słów, poza wszelkimi pytaniami, poza wszelkim osądem, odpowiedź, którą znał z nocy i dni, gdy śmierć się o niego ocierała i gdy po spazmie i drętwocie agonii znów wdzierało się weń życie, gorące, gwałtowne i zbawcze, zalewając mózg falą krwi.
Wstał z ławki. Przeszedł obok lipy, mijał ruiny i domy. Poczuł nagle, że na coś czeka. Wszystko w nim czekało. Czekał na wieczór jak na zawieszenie broni.
XIV
Mamy dzisiaj doskonałe sznycle po wiedeńsku – powiedział marabut.
– Wyśmienicie – odparł Graeber. – Proszę nam podać, a resztę niech pan dobierze według własnego uznania. Całkowicie polegamy na panu.
– To samo wino?
– To samo albo inne, jakie pan chce. Polegamy na panu także i pod tym względem.
Kelner odszedł zadowolony. Graeber usadowił się wygodnie i popatrzył na Elżbietę; miał uczucie, jakby z rozoranego pociskami frontu przeniesiono go do oazy pokoju. Popołudniowe doznania przybladły. Pozostał tylko odblask chwili, gdy nagle objawiło mu się życie, które wraz z drzewami zdawało się wyrywać z bruku i ruin, aby zielonymi rękami sięgać po światło. “Dwa tygodnie – pomyślał. – Jeszcze dwa tygodnie życia. Powinienem je chwytać jak owa lipa światło".
Marabut powrócił.
– Czy odpowiadałby panu dzisiaj Johannisberger Kahlenberg? Mamy tu taki rocznik, że szampan w porównaniu z nim to woda mineralna. Albo…
– Niech będzie Kahlenberg.
– Służę państwu. Pan się na tym zna. To wino doskonale pasuje do sznycla, jest jak krynica. A do tego podam państwu świeżą zieloną sałatę. Podkreśla ona bukiet.
“Ostatnia uczta skazańca – Graeber pomyślał o tym bez goryczy. – Jeszcze dwa tygodnie takich uczt!" Dotychczas nie wybiegał myślą poza urlop. Wydawał mu się nieskończenie długi; tyle już przeżył i tyle go jeszcze czekało. Teraz nagle, od czasu gdy przeczytał komunikat naczelnego dowództwa i odwiedził Pohlmanna, zrozumiał, jak krótki był urlop.
Elżbieta spoglądała za marabutem.
– Błogosławiony niech będzie twój przyjaciel Reuter. Zrobił z nas koneserów!
– Nie jesteśmy koneserami, Elżbieto. Jesteśmy czymś więcej. Jesteśmy błędnymi rycerzami. Błędnymi rycerzami pokoju. Wojna wywróciła wszystko na nic. To, co dawniej było symbolem sytości, bezpieczeństwa i stęchłego mieszczaństwa, dzisiaj stało się wielką przygodą.
Elżbieta roześmiała się.