– To tylko światło zgasło, Elżbieto – krzyczał Graeber. – Podmuch powietrza – nic więcej. Gdzieś zerwało przewody. Hotel nie został trafiony.
Przycisnęła się do niego.
– Świece! Zapałki! – zawołał ktoś. – Przecież tu powinny być świece! Do stu piorunów, gdzie są świece? Albo latarki kieszonkowe?
Zabłysło kilka zapałek. W wielkim, dudniącym pomieszczeniu robiły wrażenie małych, błędnych ogników i oświetlały twarze i ręce, jakby ciała rozpadły się już od samego huku i tylko ręce i twarze unosiły się jeszcze w powietrzu.
– Do stu piorunów, czy hotel nie ma zapasowych świateł? Gdzie jest kelner?
Kręgi świetlne przesuwały się do góry i na dół, w stronę ścian, tu i ówdzie, ukazując na mgnienie oka obnażone plecy kobiety w wieczorowej sukni, błysk biżuterii i ciemne, otwarte usta. Wszystko zdawało się powiewać w podmuchach czarnego wiatru, a głosy brzmiały jak słabe piski myszy Polnych nad głębokim pomrukiem rozwierającej się przepaści. Naraz rozległo się wycie, które potężniało szaleńczo i nie do zniesienia, jakby olbrzymia stalowa planeta waliła się wprost na piwnicę. Wszystko zadygotało. Kręgi świetlne opadły i zagasły. Piwnica już się nie unosiła; potworny trzask zdawał się wyłamywać wszystko i wyrzucać do góry. Graeber miał uczucie, że głową uderza w sufit. Obydwoma rękami chwycił Elżbietę; wydawało mu się, że jakaś siła odrywa ją od niego. Rzucił Elżbietę na ziemię, zasłonił sobą, ustawił krzesło nad jej głową i czekał na zerwanie się powały.
Rozległ się trzask, brzęk, pękanie, szum i łomot, jakby olbrzymia łapa uderzyła w schron i porwała go w próżnię, wydzierała płuca i żołądki z ciał i wyciskała krew z żył. Teraz nastąpić mogła już tylko ostateczna, przedśmiertna ciemność i uduszenie.
Nie nastąpiła. Natomiast rozbłysło nagle światło, wirujące, szybkie, jakby spod ziemi wytrysnął nagle słup ognia; była to biała żagiew – kobieta krzycząca:
– Płonę! Płonę! Pomocy! Pomocy!
Podskakiwała i biła ramionami wokół siebie, iskry tryskały pod jej uderzeniami, klejnoty połyskiwały, przerażona twarz była jasno oświetlona; wśród gwaru głosów posypały się na nią części mundurów, ktoś powalił ją na ziemię, a ona wiła się i krzyczała; krzyczała poprzez wycie syren i huk artylerii przeciwlotniczej i poprzez zniszczenie; krzyczała donośnie, nieludzko, a potem – spod kurtek, obrusów i poduszek – głucho i urywanie; krzyczała w ciemnej znów piwnicy, a głos jej dochodził jak z grobu.
Graeber obu rękami trzymał głowę Elżbiety, przyciskał ją do siebie zakrywając dłońmi jej uszy, aż pożar i krzyki ustały i przeszły w kwilenie, ciemność i swąd spalonych ubrań, ciała i włosów.
– Lekarza! Sprowadźcie lekarza! Gdzie lekarz?
– Co?
– Trzeba ją przewieźć do szpitala! Psiakrew! Nic nie widać! Musimy ją wynieść.
– Teraz? – spytał ktoś. – Dokąd?
Wszyscy zamilkli. Nasłuchiwali. Na zewnątrz szalała artyleria. Ale wybuchy ustały.
– Odlecieli! Skończone!
– Leż – szepnął Graeber Elżbiecie do ucha. – Nie ruszaj się. Już po wszystkim. Ale jeszcze leż. Tu nikt cię nie stratuje. Nie ruszaj się.
– Musimy jeszcze zaczekać. Może nadlecieć następna fala samolotów – oświadczył ktoś powolnym, mentorskim głosem. – Na ulicy nie jest bezpiecznie. Wciąż jeszcze zagrażają tam odłamki!
W drzwiach zajaśniał krąg światła elektrycznej latarki. Leżąca na ziemi kobieta zaczęła znów krzyczeć:
– Nie! Nie! Zgaście! Zagaście ogień!
– To nie ogień. To latarka kieszonkowa.
Snop światła drżał lekko poprzez ciemność. Była to bardzo mała latarka.
– Tutaj! Niech pan tutaj podejdzie! Kto to? Kto tam ma latarkę?
Promień zakreślił szybki łuk, przemknął tam i z powrotem po suficie i oświetlił nakrochmalony gors, kawałek fraka, czarną muszkę i zakłopotaną twarz.
– To ja, starszy kelner Fritz. Sala restauracyjna jest zniszczona. Nie możemy już podawać. Gdyby państwo zechcieli uregulować rachunki…
– Co?
Fritz wciąż jeszcze oświetlał siebie.
– Nalot się skończył. Przyniosłem latarkę i rachunki…
– Co? Ależ to niesłychane!
– Proszę pana – odparł bezradnie Fritz w ciemność – starszy kelner własną kieszenią odpowiada wobec restauracji…
– Niesłychane! – parsknął mężczyzna w ciemności. – Ma pan nas za oszustów?! I po co oświetla pan swoją głupią fizjonomię! Niech pan podejdzie! Ale prędko! Tu jest ktoś ranny!
Fritz znowu zniknął w ciemności. Snop światła przemknął po ścianach, po paśmie włosów Elżbiety, wzdłuż podłogi, aż dotarł do kupki mundurów i tam się zatrzymał.
– Mój Boże! – powiedział jakiś mężczyzna bez marynarki, którego biała koszula blado jaśniała w ciemności.
Cofnął się. Tylko ręce jego były jeszcze widoczne w kręgu dygocącego nad nim światła. Starszy kelner dygotał chyba również. Mundury odrzucono.
– Mój Boże! – powtórzył mężczyzna.
– Nie patrz tam – powiedział Graeber. – To się wszędzie może zdarzyć. To nie ma nic wspólnego z nalotem. Ale ty nie powinnaś zostawać w mieście. Zawiozę cię na wieś; wsi nie bombardują. Znam taką. Haste. Znam też tamtejszych ludzi. Na pewno cię przyjmą. Możemy u nich zamieszkać. Tam będzie bezpiecznie.
– Nosze – powiedział klęczący mężczyzna. – Czy w hotelu nie ma noszy?
– Sądzę, że tak, panie… panie…
Starszy kelner nie mógł rozpoznać rangi. Kurtka mundurowa klęczącego leżała wraz z innymi rzeczami na ziemi, obok kobiety; teraz był on tylko mężczyzną w szelkach, z kordem u boku i rozkazującym głosem.
– Proszę mi wybaczyć, że mówiłem o rachunkach – powiedział Fritz – ale nie wiedziałem, że ktoś jest ranny.
– Jazda! Niech pan przyniesie nosze! Albo chwileczkę, pójdę z panem. Jak jest na ulicy? Można przejść?
– Tak.
Mężczyzna podniósł się, nałożył kurtkę i nagle stał się majorem. Światło zniknęło, a wraz z nim jak gdyby zniknął promyk nadziei. Kobieta na ziemi jęczała.
– Wanda – rozległ się czyjś zatroskany głos. – Wanda, co my teraz zrobimy? Wanda?
– Możemy wyjść – oświadczył ktoś.
– Nie było jeszcze odwołania alarmu – odparł mentorski głos.
– Do diabła z pańskim odwołaniem! Gdzie jest światło? Światło!
– Nie, nie… nie trzeba światła! – krzyczała kobieta. – Nie trzeba światła…
– Potrzebny tu lekarz… morfina…
– Wanda – odezwał się wzburzony głos – co powiemy Eberhardtowi? Co…
Światło pojawiło się znowu. Tym razem była to lampa naftowa. Trzymał ją major. Dwaj kelnerzy we frakach nieśli za nim nosze.
– Telefon nie funkcjonuje – powiedział major. – Linia zerwana. Chodźcie tutaj z noszami. – Postawił lampę na ziemi.
– Wanda! – odezwał się znów mężczyzna. – Wanda!
– Na bok! – rozkazał major. – Później. – Ukląkł obok kobiety i po chwili podniósł się. – Tak, to na razie wszystko. Wkrótce pani zaśnie. Miałem przy sobie zastrzyk na wszelki wypadek. Ostrożnie! Ostrożnie kłaść na nosze! Musimy zaczekać na ulicy, aż znajdziemy jakiś ambulans. Jeśli w ogóle znajdziemy…
– Tak jest, panie majorze – odparł służbiście starszy kelner.
Nosze zakołysały się przy wynoszeniu. Czarna, poparzona i pozbawiona włosów głowa chwiała się na nich tam i z powrotem. Ciało przykryto obrusem.